Łukasz Orbitowski

Horror Show


Скачать книгу

wyślą cię najpierw do kuratora.

      – Nie mam dziesięciu lat.

      – Jest kurator dla dorosłych – wyjaśnił Giełdziarz – i uderza właśnie do takich jak ty, z problemami. Gnij się jak smark na wietrze, to ci nawet robotę załatwi, może sprawę umorzą.

      – Nie o to chodzi. Kolegium przeżyję. Ale płyty idą do eksperta.

      – No idą.

      – I ten ekspert ocenia, czy są pirackie, czy nie. I bierze trzydzieści pięć od sztuki, oryginał nie oryginał. Płyt jest dwieście. Siedem tysięcy.

      – Poważna sprawa – rzekł Giełdziarz, rozdrażniony proszalnym tonem Szpada. Załatw komuś robotę, to ci się wywdzięczy. Przyjdzie we włosiennicy pod twoje drzwi.

      – Nie sypnąłem cię. Jakbym sypnął, odpuściliby.

      – Serdeczne dzięki – zaśmiał się Giełdziarz.

      – Słuchaj, po to są kumple, aby sobie pomagać, co do tego się zgadzamy.

      Gdyby Szpad był królikiem, uszy stanęłyby mu jak dwa słupy.

      – Przydałaby mi się pomoc – Szpad przeszedł do sedna.

      – Jeszcze nie będę chciał od ciebie kasy za te płyty.

      Cisza.

      – Miałeś dwieście moich płyt, nie? Przepadły, nie? – wyjaśniał dalej Giełdziarz. – Myślisz, że sram nimi? Jakbyś był kim innym, to wiesz… A teraz, póki co, zapomnij. Oddasz, jak będziesz miał. Za sześć tygodni. Mówię ci to, żebyś tym też się nie martwił.

      – Dzięki – Szpad mówił, jakby właśnie połknął oset.

      – No, leć do dzieciaka – rzekł Giełdziarz zmęczony. Cisza w słuchawce i Szpad się rozłączył.

      Giełdziarz podniósł się z fotela i stwierdził, że wybór między drinkiem a układanką jest do pogodzenia.

      Zygzak dopiero na osiedlu zorientował się, że zapomniał układanki. Wyrzucił wszystko z plecaka, schował z powrotem i stwierdził, że to mała strata. Wuj patrzył, jak chłopak zarzuca plecak na jedno ramię i naciąga kaptur głębiej na czoło. Poczekał, aż oddali się na bezpieczną odległość. Ruszył za nim.

      Wuj nie lubił listopada. Laska grzęzła w błocie. Napuchnięte nogi chwiały się, do butów przenikała wilgoć. Liczył, że chłopak zatrzyma się przy znajomych, pójdzie do sklepu, do kiosku po fajki.

      Rzeczywiście, Zygzak przystanął przy boisku (swoją drogą, tego, kto wymyślił, by boiska szkolne zalewać asfaltem, należałoby ukamienować), przybił piątkę rówieśnikom. Zaczęli palić. Wuj stał daleko, ale wiedział, że to nie papierosy. Jakby złapał wnuczkę na paleniu zielska, wyrwałby jej nogi z dupy i kazał zeżreć.

      Wuj przesuwał się powoli wzdłuż alejki. Facet pielący ogródek przed blokiem obrzucił Wuja dziwnym spojrzeniem. Wuj wiedział, że nie wygląda najlepiej. Cóż, nie można wiele wymagać od siebie. Szczególnie po osiemdziesiątce.

      Przez lata patrzył, jak Kraków Przybyszewskiego i Wyspiańskiego zjada kolejne wioski, brunatnieje, obrasta swastykami, tonie w czerwieni nowego ładu, jak pnie się w górę, rozrzuca brązowe osiedla i czuł, że miasto staje się obce. Tak obce jak żona, która po czterdziestu latach nie ma odwagi powiedzieć „spadaj, pierdzielu” i znika, sam diabeł nie wie gdzie. Jego Kraków zatonął wśród reklam, wysokich bloków, parasoli z logiem browaru, odleciał jak maszkarony porwane przez reklamę Tchibo. Tu, na Białym Prądniku, czuł się przybyszem z innej planety.

      Zygzak zostawił kolegów. Wuj ruszył za nim. Minęli czteropiętrowe bloki, przeszli uliczkę i dotarli nad pasmo zieleni przecięte osiedlową rzeczką. Wuj wiedział, że Zygzak kieruje się do McDonalda po drugiej stronie Opolskiej.

      Sto metrów dalej wisiał most. Po lewej kładka. Zygzak wybrał najprostszą drogę, przez grubą rurę przerzuconą nad rzeczką. Obleczono ją cienkim metalem, teraz wygniecionym przez dziesiątki butów. Wuj przyśpieszył i gdy Zygzak stanął na rurze, zobaczył brudny nurt sunący po betonowych stopniach. Ten ściek nosił nazwę Sudołu. Wuj pamiętał jeszcze, jak kilkadziesiąt lat temu Sudoł srebrzył się wśród drzew. Łowił w nim wtedy traszki i zanosił do domu. Matka topiła je w ubikacji, a on przynosił nowe – krąg się przetaczał.

      Widział chłopca stawiającego ostrożne kroki. Poczekał, aż zbliży się do środka i przyśpieszył. W okamgnieniu znalazł się za plecami Zygzaka. Wojskowe buty przywarły do rury. Zygzak znieruchomiał, jakby nie wiedział czy odwrócić się, czy biec do przodu. Wuj użył laski jak haka i przycisnął go do siebie.

      – Masz coś, co należy do mnie, mały – powiedział. Zygzak bez powodzenia szarpnął laską.

      – Poluzuję, a ty się odwrócisz. Nie próbuj uciekać, bo strącę cię do rzeki. Popatrz. Jest płytka, ma wybetonowane dno. Rozumiesz?

      Zygzak skinął głową. Wuj zwolnił uścisk, chłopiec przez moment stał jak słup soli, wreszcie obrócił się, starannie przekładając stopy na śliskiej powierzchni. Wuj wydał mu się ogromny. Słońce padało na jego wysokie czoło i brązowe usta. Zygzak wiedział, skąd go zna i pomyślał, że skok w dół nie jest najgorszym rozwiązaniem.

      – Kurwa – szepnął.

      – No, niech ślag zwali – prychnął Wuj.

      – Masz to jeszcze?

      Zygzak zerwał plecak z ramion, drżącymi dłońmi odpiął zamek, chcąc wyjąć zawartość. Wuj wyrwał mu plecak i zajrzał do środka. Wyrzucił kanapkę, komiks, gazetę i paczkę fajek. Buszował na dnie. Laską trącał biodro chłopca.

      – Tu nie ma wszystkiego.

      – To prawda – w oku Zygzaka zawirowała łza. Wielki śpik zabłyszczał na wardze jak fałszywa perła.

      – Wyszła, co? – uśmiechał się Wuj.

      – Proszę?

      – Sprzedałeś, nie? – Wuj zawiesił sobie plecak na ramieniu. Uniósł laskę i zbliżył do nosa chłopca. Trącił go jak niechcianą zabawkę i gwałtownie uderzył Zygzaka w udo. Chłopak skulił się, rozczapierzył ręce, ale dopiero ramię Wuja uchroniło go przed upadkiem.

      – Uważaj – rzekł Wuj – ślisko.

      – Wszyscy nas widzą – rozpłakał się Zygzak. – Zrób mi coś, to jesteś w dupie. To moje… moje osiedle.

      – No, poszczałeś się jak u siebie – Wuj z zadowoleniem patrzył na brązową plamę w kroczu Zygzaka. – A wiesz, znam takich jak ty. Trzynastoletni bandyci, co nie boją się nikogo. Prawdziwi twardziele. Dużo masz tu przyjaciół, co?

      Zygzak skinął głową. „Niech powie, czego chce. Boże, niech on zniknie. Chryste z pokoju mojej matki, fosforyzujący Boże do krzyża przybity, pomóż mi”.

      – Telefon.

      Zygzak patrzył bez zrozumienia.

      – Daj komórkę. Dzięki – Wuj podrzucił siemensa, otworzył książkę telefoniczną i zaczął jeździć po numerach. – Kaśka. Twoja dziewczyna?

      Zygzak zaprzeczył.

      – Siwy. Kumpel, przyjaciel?

      – Kumpel. Tylko kumpel. Nie stąd nawet.

      – Dobrze. A Loren? To ktoś ci bliski? Przyjaciel, tak?

      Zygzak pokiwał głową. Struga moczu dotarła do butów, po adidasach rozlał się ciepły wstyd. Wuj wybrał numer i przyłożył telefon do ucha.

      „Mógłbym teraz uciec”, myślał Zygzak. „Przebiec parę kroków i skoczyć na trawę. Dobiegnę do ulicy, będę bezpieczny. Teraz, póki jest zajęty”. Ale nie drgnął.