Морган Райс

Królestwo Cieni


Скачать книгу

zdjęty bólem, klęczał bez ruchu, próbując złapać oddech. Zanim zdążył zebrać siły inny troll rzucił się do przodu i kopnął go w twarz, posyłając go na plecy.

      Wtedy podbiegł do niego żołnierz Pandezji i chwyciwszy oburącz długą włócznię, zamachnął się, chcąc przebić go na wylot.

      Ale Kyle nie był jeszcze gotowy na śmierć. Przeturlał się na bok, a wtedy włócznia wbiła się w ziemię tuż obok jego twarzy. Błyskawicznie wstał na nogi i sięgnął po leżący nieopodal samotny miecz, którym w następnej chwili przeciął nacierające na niego dwa trolle.

      Wykonawszy unik przed kolejnym ciosem, złapał swój kij w biegu i stanął dzielnie do walki z kolejnymi napastnikami. Był jak osaczone zwierzę, które rozpaczliwie walczyło o życie. Oddychał ciężko, obserwując, jak wokół niego zacieśnia się krąg przeciwników. W ich oczach widział żądzę krwi.

      Ból jego ran stawał się nie do zniesienia. Próbował go zablokować, skupić się na walce, wiedział jednak, że długo już nie wytrzyma. W obliczu nadchodzącej śmierci, pocieszał go tylko fakt, że zdołał ocalić Kyrę. A to było warte najwyższej nawet ceny.

      Spojrzał na horyzont, zastanawiając się, gdzie jest teraz jego ukochana i czy jest bezpieczna. Modlił się o to z całego serca.

      Kyle przez kilka godzin walczył niestrudzenie, jeden człowiek przeciwko dwóm armiom, zadawał śmierć tysiącom przeciwników. Nadszedł jednak czas, gdy zrozumiał, ze jest zbyt słaby, by dalej stawiać im czoła. Było ich zbyt wielu, a wciąż nadciągali kolejni. Znalazł się w samym środku wielkiej wojny; trolle zalewały ziemię od północy natomiast Pandezja strumieniem napływała od południa. Nie miał już sił by dłużej walczyć.

      Nagle poczuł przeszywający ból, gdy troll rzucił się na niego od tyłu i sieknął go w plecy trzonkiem topora. Kyle zdołał odwinąć się i poderżnąć trollowi gardło, lecz w tym samym czasie dwaj Pandezjanie rzucili się do przodu i potężnym uderzeniem tarcz powalili go na ziemię. Już w chwili gdy upadał wiedział, że nie zdoła się podnieść.

      Kyle zamknął powieki, a wtedy przed oczami przemknęło mu całe życie. Zobaczył twarze Obserwatorów, z którymi służył od wieków, widział wszystkich tych, których znał i kochał. Przede wszystkim ujrzał Kyrę. Teraz żałował już tylko tego, że nigdy więcej nie będzie mu dane wziąć jej w ramiona.

      Kyle spojrzał w górę na trzy ohydne trolle, które zbliżały się do niego, krok za krokiem, z uniesionymi halabardami. Wiedział, że nadszedł jego czas.

      Gdy zaczęli opuszczać ostrza, wszystko nagle stało się bardziej wyraźne. Był w stanie usłyszeć szum wiatru; poczuć ostre, chłodne powietrze. Po raz pierwszy od stuleci poczuł, że naprawdę żyje. Zastanawiał się, dlaczego dopiero w obliczu śmierci zaczął doceniać życie.

      Zamknął oczy i przygotował się na nadejście śmierci, gdy nagle usłyszał ryk przeszywający niebo. To wyrwało go z zamyślenia. Zamrugał i spojrzał w górę, by zobaczyć, że coś wyłania się spośród chmur. W pierwszej chwili myślał, że to anioły zstępują na ziemię, by zabrać go do siebie.

      Po chwili jednak zobaczył, że stojące na nad nim trolle zamierają w bezruchu i wiedział już, że to co widzi, jest prawdziwe. To było coś realnego, coś z tego świata.

      Jego serce zamarło, gdy dostrzegł wreszcie, co to było.

      Smoki.

      Stado rozwścieczonych bestii krążyło nad nimi, zionąc ogniem w dzikiej furii. Natychmiast obniżyły lot, powalając na ziemię i rozszarpując pazurami setki żołnierzy i trolli. Z nieba spływały fale ognia, paląc żywcem wszystko i wszystkich w promieniu kilku kilometrów. Widząc zbliżające się płomienie, Kyle chwycił leżącą obok tarczę i zwinąwszy się w kłębek, schronił się pod jej miedzianą powłoką. Żar był tak intensywny, że prawie spaliło mu ręce, ale nie odpuścił. Stojące nad nim trolle padły na niego martwe, dodatkowo osłaniając go przed kolejnym atakiem. Jak na ironię, ci sami wrogowie, którzy jeszcze przed chwilą mieli odebrać mu życie, teraz ratowali go przed śmiercią.

      Nie mogąc już dłużej znieść gorąca, Kyle stracił przytomność, do ostatniej chwili modląc się o to, by smoki nie obróciły go żywcem w popiół.

      ROZDZIAŁ SIÓDMY

      Wezuwiusz stał na krawędzi urwiska nieopodal Wieży Kos i uśmiechał się szeroko. Patrzył z satysfakcją, jak pośród rozbijających się w dole fal Smutku wciąż unosi się para w miejscu, gdzie zatonął Ognisty Miecz. To właśnie on tego dokonał. Okradł Wieżę Kos, okradł cały Escalon z najcenniejszego artefaktu. I raz na zawsze rozproszył Płomienie.

      Z podekscytowania aż kręciło mu się w głowie. Spojrzał na swoją dłoń, która wciąż pulsowała bólem, i zobaczył wypalone w niej insygnia Miecza. Przejechał palcem po świeżych bliznach. Wiedział, że zostaną tam na zawsze, by przypominać mu o jego zwycięstwie. Choć ból był paraliżujący, zmusił swój umysł do wyparcia go, a wręcz nauczył się nim rozkoszować.

      Po tych wszystkich latach jego ludzie w końcu dostaną to, na co zasługują. Nie będą już więźniami Mardy, jałowej ziemi na północnych krańcach imperium, odgrodzonej Płomieniami od reszty świata. Nadszedł czas odwetu. Wkrótce Escalon zostanie doszczętnie zniszczony.

      Na tę myśl jego serce zabiło mocniej. Nie mógł się doczekać chwili, gdy zejdzie z Diabelskiego Palca i ruszy w głąb lądu, by tam spotkać swych towarzyszy. Cały naród trolli zbierze się w Andros, by razem wyruszyć na podbój Escalonu. Wkrótce cały ten kraj będzie należał do nich.

      Lecz gdy stał tak, patrząc na fale w miejscu, gdzie zatonął Miecz, coś nie dawało mu spokoju. Rozejrzał się po czarnych wodach Zatoki Śmierci, i zauważył coś, co sprawiło, że jego szczęście wydało się niekompletne. Na horyzoncie, gdzieś w oddali, zauważył pojedynczy, mały statek z białymi żaglami, który ciął fale wzdłuż zatoki. Płynął na zachód, oddalając się od Diabelskiego Palca. I gdy mu się tak przyglądał, wiedział, że coś było nie tak.

      Odwrócił się i spojrzał na wznoszącą się obok niego wieżę. Była pusta. Jej drzwi otwarte. Miecz czekał tam na niego. Ci, którzy go strzegli, porzucili swą misję. To wszystko wydawało się zbyt proste.

      Ale dlaczego?

      Wezuwiusz wiedział, że pewien zabójca imieniem Merk również poszukiwał Miecza; w końcu to on doprowadził ich tutaj. Dlaczego więc miałby z niego zrezygnować? Dlaczego odpływał stąd i kim była towarzysząca mu kobieta? Czyżby to ona pilnowała Wieży? Jakich sekretów strzegła?

      I dokąd teraz płyną?

      Wezuwiusz spojrzał na parę unoszącą się nad oceanem, a potem znowu na horyzont. Krew buzowała mu w żyłach. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że został oszukany. Że jego zwycięstwo było tylko złudzeniem.

      Im dłużej o tym myślał, tym bardziej był pewien, że uległ podstępowi. To wszystko było zbyt proste. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że nigdy nie dowie się prawdy. Nie będzie mógł być pewien, czy wzburzone wody pochłonęły Ognisty Miecz na wieczność. Czy jest coś, co przeoczył. Czy to w ogóle był właściwy miecz. Czy Płomienie zgasną na zawsze.

      Drżąc z oburzenia, zdecydował, że nie może pozwolić im odejść. Tylko dzięki nim mógł dowiedzieć się prawdy. Czy istniała inna sekretna wieża? Inny miecz?

      A nawet jeśli okazałoby się, że osiągnął swój cel, i tak nie mógł pozwolić, by ktokolwiek uszedł przed nim z życiem. Znany był z tego, że zabijał każdego, kto stanął mu na drodze. Nie mógł więc bezczynnie przyglądać się, jak ucieka przed nim dwoje ludzi. Wiedział, że za nic w świecie nie może pozwolić im odejść.

      Wezuwiusz spojrzał na dziesiątki statków wciąż przycumowanych do brzegu, opuszczonych,