Liane Moriarty

Wielkie kłamstewka


Скачать книгу

w butach na obcasach i całej reszcie, po czym wyciągnęła Maxa z dna niecki, krztuszącego się i plującego. Podczas gdy Celeste z płaczem tuliła mokrych chłopców i szlochała słowa podziękowania, Madeline darła się na wszystkich wokół. Szkółka biła się w pierś, a zarazem bezwstydnie migała od odpowiedzialności za całe zajście. Dziecko nie doznało uszczerbku na zdrowiu, ale oczywiście bardzo przepraszają, jeśli ktoś odniósł takie wrażenie, i z pewnością wezmą to pod uwagę na przyszłość. Obie natychmiast wypisały stamtąd dzieci, a Celeste, była prawniczka, wysmarowała list, w którym zażądała rekompensaty za zniszczone buty Madeline i sukienkę „tylko do czyszczenia chemicznego” oraz całkowitego zwrotu opłat za naukę pływania. W ten sposób się zaprzyjaźniły. Gdy Madeline poznała Perry’ego, od razu zorientowała się, że nie wie on wszystkiego o okolicznościach, w jakich się poznały. Mężowie nie zawsze muszą wszystko wiedzieć.

      Zmieniła temat:

      – Perry wyjechał tam, dokąd miał jechać?

      Celeste nagle oprzytomniała.

      – Do Wiednia. Tak. Nie będzie go trzy tygodnie.

      – Już tęsknisz? – spytała Madeline. Taki żarcik. W słuchawce zapadła cisza. – Jesteś tam? – zapytała Madeline.

      – Lubię grzanki na kolację – odpowiedziała wymijająco Celeste.

      – O tak, ja jem ciastka czekoladowe z jogurtem, kiedy Ed wyjeżdża – ożywiła się Madeline. – O matko, dlaczego wyglądam na taką skonaną?

      Dzwoniła, siedząc na łóżku w pełniącym funkcję biura pokoju gościnnym, gdzie zawsze składała rzeczy po praniu, i właśnie dostrzegła swoje odbicie w lustrze szafy na przeciwległej ścianie. Wstała z łóżka i podeszła bliżej, wciąż przyciskając słuchawkę do ucha.

      – Może jesteś skonana – zasugerowała Celeste.

      Madeline przycisnęła opuszką palca dolną powiekę.

      – Przecież się wyspałam! – oznajmiła. – Dzień w dzień myślę sobie: A coś ty dzisiaj taka zmięta? i dopiero ostatnio przyszło mi do głowy, że może po prostu ja już tak wyglądam.

      – Kup sobie ogórek. Słyszałam, że pomaga na obrzęki – poradziła jej nonszalancko Celeste. Madeline wiedziała, że Celeste jest doskonale obojętna na całą dziedzinę życia, którą ona sama uwielbiała: ciuchy, kremy, makijaż, dodatki, biżuteria. Czasami patrzyła na przyjaciółkę z jej długimi, złotorudymi włosami upiętymi byle jak i miała ochotę pobawić się nią jak lalką Barbie.

      – Opłakuję moją młodość – oznajmiła. Celeste prychnęła. – Wiem, że nigdy nie byłam zbyt piękna…

      – Nadal jesteś piękna – zapewniła Celeste.

      Madeline skrzywiła się do swojego odbicia w lustrze i odwróciła wzrok. Nie chciała przyznać, nawet sama przed sobą, jak bardzo przygnębia ją to, że się starzeje. Chciała być ponad tak powierzchowne zmartwienia. Chciała się troszczyć o kondycję świata, a nie o swoje zmarszczki i zagniecenia. Każda oznaka upływu czasu napełniała ją irracjonalnym poczuciem wstydu, jakby za słabo się starała. Tymczasem Ed z roku na rok stawał się coraz bardziej pociągający, w miarę jak pogłębiały się jego zmarszczki wokół oczu.

      Usiadła z powrotem na łóżku i wróciła do składania prania.

      – Bonnie przyjechała dziś po Abigail – oznajmiła. – Stanęła w drzwiach i wyglądała jak, sama nie wiem, szwedzka zbieraczka owoców, w szaliku w biało-czerwoną kratkę na głowie, i Abigail wybiegła z domu. Jak na skrzydłach. Jakby nie mogła już znieść swojej starej matki.

      – Uhm – odmruknęła Celeste. – Już rozumiem.

      – Czasem mam wrażenie, że ją tracę. Czuję, jak mi się wymyka, i mam ochotę ją złapać i powiedzieć: „Abigail, on ciebie też rzucił. Wystawił nas obie do wiatru”. Ale muszę postępować jak dorosła. A najgorsze jest to, że ona faktycznie jest szczęśliwa, kiedy tam medytują całą rodziną i żrą ciecierzycę.

      – Na pewno nie – stwierdziła Celeste.

      – Prawda? Nie znoszę ciecierzycy.

      – Serio? A ja lubię. Jest zdrowa.

      – Zamknij się. To jak? Przywieziesz chłopców, żeby się pobawili z Ziggym? Czuję, że biedna Jane będzie potrzebować wsparcia w tym roku. Zostańmy jej przyjaciółkami i weźmy ją pod swoje skrzydła.

      – Jasne, że przyjedziemy – obiecała Celeste. – Przywiozę ciecierzycę.

      Pani Lipmann: Nie. Żaden wieczorek integracyjny w tej szkole nie skończył się rozlewem krwi. To obraźliwe i oszczercze pytanie.

      Rozdział piętnasty

      – Chcę kiedyś mieszkać w takim piętrowym domu – oznajmił Ziggy, kiedy podchodzili do drzwi wejściowych Madeline.

      – Naprawdę? – spytała Jane i poprawiła pasek torby na ramieniu. W drugiej ręce niosła plastikowy pojemnik ze świeżo upieczonymi bananowymi babeczkami. Marzy ci się takie życie? Mnie tak samo. – Potrzymaj chwilkę, dobrze? – Podała synkowi pojemnik, a sama wyjęła z torby kolejne dwa listki gumy do żucia, nie odrywając wzroku od domu. Był to zwyczajny, dwupiętrowy domek z kremowej cegły. Trochę zaniedbany. Trawnik wymagał skoszenia. Na samochodzie leżały dwa podwójne kajaki. Deski surfingowe i do bodyboardingu stały oparte o ścianę. Na balkonie wisiały ręczniki plażowe, a na trawie przed domem leżał porzucony rowerek.

      Dom nie krył w sobie nic specjalnego. Był podobny do domu rodzinnego Jane, mniejszego i schludniejszego, ale mieszkali godzinę od oceanu, toteż brakowało śladów pobytu na plaży, roztaczał jednak tę samą pełną prostoty podmiejską aurę.

      Tak wyglądało dzieciństwo.

      To było takie proste. Ziggy nie stawiał zbyt wielkich wymagań. Zasługiwał na takie życie.

      Gdyby Jane nie wyszła tamtego wieczoru, gdyby nie wypiła trzeciej tequili, gdyby powiedziała: „Nie, dziękuję”, kiedy się przysiadł, gdyby została w domu, skończyła studia, znalazła pracę, męża, kredyt i zrobiła wszystko jak należy, być może któregoś dnia zamieszkałaby w podobnym domu i byłaby porządną osobą wiodącą porządne życie.

      Ale wtedy Ziggy nie byłby Ziggym.

      Może wcale nie miałaby dzieci. Przypomniała sobie swojego lekarza, smutną zmarszczkę na jego czole, rok przed zajściem w ciążę. „Musi pani zrozumieć, że zajście w ciążę będzie bardzo trudne, jeśli nie wykluczone”.

      – Ziggy! Ziggy! Ziggy! – Drzwi otworzyły się zamaszyście i Chloe, w przebraniu wróżki i kaloszach, wybiegła za próg i pociągnęła Ziggy’ego za rękę. – Przyszedłeś do mnie, tak? Nie do mojego brata Freda!

      Madeline stanęła za nią w czerwono-białej sukience w groszki z bogatym dołem w stylu lat pięćdziesiątych. Włosy miała spięte w rozkołysany kucyk.

      – Jane! Szczęśliwego Nowego Roku! Jak się masz? Miło cię widzieć. Patrz, wyleczyłam kostkę! Pewnie się ucieszysz, że włożyłam buty na płaskiej podeszwie.

      Stanęła na jednej nodze i zakręciła kostką, demonstrując połyskliwe, czerwone baletki.

      – Jak rubinowe trzewiczki Dorotki – zauważyła Jane, podając jej babeczki.

      – Prawda, czyż nie są boskie?! – zawołała Madeline. Zajrzała pod pokrywę. – Boże miłosierny! Nie mów, że sama upiekłaś.

      – Owszem. – Jane usłyszała z pięterka śmiech