Liane Moriarty

Wielkie kłamstewka


Скачать книгу

zgasił światło w łazience. Podeszli do łóżka, każde ze swojej strony, pstryknęli lampki nocne i jednocześnie odrzucili kołdry gładkim, wyćwiczonym ruchem, który dowodził, w zależności od nastroju Madeline, że albo są małżeństwem doskonałym, albo ugrzęźli w małomiasteczkowej rutynie, w związku z czym muszą sprzedać dom i wyruszyć w podróż tropem yeti.

      – Najchętniej wzięłabym Jane w obroty – rozważała głośno, kiedy Ed szukał w książce strony, na której skończył. Był wielbicielem kryminałów Patricii Cornwell. – Ona się tak okropnie czesze. Zupełnie płasko na czubku głowy. Przydałoby się jej trochę objętości.

      – Objętość – mruknął Ed. – Właśnie. Też tak sądzę. Z ust mi to wyjęłaś. – Przerzucił kartkę.

      – Musimy znaleźć jej chłopaka.

      – Koniecznie.

      – Wzięłabym w obroty i Celeste. Wiem, że to dziwnie brzmi. To jasne, że wygląda pięknie, bez względu na wszystko.

      – Celeste? Pięknie? – odparł Ed. – Nie zauważyłem.

      – Cha, cha.

      Madeline sięgnęła po swoją książkę, lecz zaraz ją odłożyła.

      – One są takie różne, Jane i Celeste, a jednak zdaje mi się, że coś je łączy. Nie umiem tego określić.

      Ed odłożył swój kryminał.

      – Ja ci powiem, co je łączy.

      – No?

      – Obie mają jakąś skazę – oznajmił.

      – Skazę? Co ty opowiadasz?

      – Sam nie wiem. Po prostu umiem rozpoznać takie dziewczyny. Kiedyś się z nimi umawiałem. Wyczuję taką na kilometr.

      – Ja też miałam skazę? – spytała Madeline. – Dlatego ci się spodobałam?

      – Ależ skąd – zapewnił i ponownie sięgnął po książkę. – Ty nie miałaś żadnej skazy.

      – A właśnie że miałam! – zaoponowała Madeline. Chciała być intrygująca i ze skazą. – Miałam złamane serce, kiedy mnie poznałeś.

      – Istnieje pewna różnica między złamanym sercem a skazą – zauważył Ed. – Byłaś smutna i zraniona. Może miałaś złamane serce, ale sama nie byłaś złamana. A teraz siedź cicho, bo wyczuwam tu podstęp i nie dam się na niego nabrać, pani Cornwell. Nic z tych rzeczy.

      – Hmm – zamyśliła się Madeline. – Może i Jane ma jakąś skazę, ale nie rozumiem, jaką skazę może mieć w sobie Celeste. Jest bogata, piękna, ma wspaniałego męża, a były nie próbuje ukraść jej dziecka.

      – Tobie też nikt nie próbuje nikogo ukraść – odparł Ed, nie odrywając oczu od lektury. – Po prostu Abigail dojrzewa. Nastolatki są szurnięte. Przecież wiesz.

      Madeline z ociąganiem ponownie sięgnęła po książkę. Pomyślała o Jane i Ziggym, idących za rękę ścieżką po tym, jak stąd wyszli. Chłopiec opowiadał coś matce, wymachując dziko jedną ręką, a Jane słuchała z przechyloną głową, niosąc w drugiej ręce kluczyki od samochodu. Madeline usłyszała jej słowa: „Mam pomysł! Jedźmy tam, gdzie mają te pyszne taco!”.

      Ich widok przywołał wspomnienia z czasów, kiedy była samotną matką. Przez pięć lat, tylko ona i Abigail. Mieszkały w dwupokojowym mieszkanku nad włoską restauracją. Zajadały się makaronem na wynos i mnóstwem czosnkowego chleba za darmo. (Madeline przytyła siedem kilo.) Były dziewczynami Mackenzie spod Dziewiątki. Zmieniła nazwisko Abigail na swoje panieńskie (i odmówiła ponownej zmiany po ślubie z Edem; wystarczy tych zmian jak na jeden życiorys). Nie zniosłaby, gdyby Abigail paradowała z nazwiskiem ojca, kiedy Nathan byczył się na plaży w Bali ze zdzirowatą fryzjerką. Fryzjerką, która notabene miała koszmarne włosy: czarne odrosty i rozdwojone końcówki.

      – Zawsze myślałam, że Abigail za karę nie będzie go kochała. A przynajmniej nie tak jak mnie – powiedziała do Eda. – Cały czas to sobie wmawiałam. Abigail nie będzie chciała, żeby poprowadził ją do ołtarza. Drań dostanie za swoje, myślałam. Ale wiesz co? Wszystko uchodzi mu płazem. Ma teraz Bonnie, milszą, młodszą i ładniejszą ode mnie, ma córeczkę, która zna alfabet, a teraz dostanie Abigail! Wykręcił się od odpowiedzialności. Niczego nie żałuje. – Stwierdziła ze zdziwieniem, że głos jej się załamał. Sądziła, że jest tylko zła, ale teraz utwierdziła się w przekonaniu, że jest dotknięta. Abigail doprowadzała już ją do szału. Drażniła i frustrowała. Ale po raz pierwszy zraniła ją do żywego. – Miała mnie kochać najbardziej – pożaliła się jak dziecko i próbowała się roześmiać, bo to był żart, tyle że mówiła ze śmiertelną powagą. – Myślałam, że mnie kocha najbardziej.

      Ed odłożył książkę i objął żonę.

      – Mam zatłuc drania? Ukatrupić? I wrobić w to Bonnie?

      – Tak, poproszę – wydusiła w jego ramię. – Byłoby cudownie.

      Detektyw sierżant Adrian Quinlan: Jeszcze nikogo nie aresztowaliśmy, ale mogę powiedzieć, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rozmawialiśmy już z osobą lub osobami zamieszanymi w tę sprawę.

      Stu: Nie sądzę, aby ktokolwiek, łącznie z policją, miał blade pojęcie, kto co zrobił.

      Rozdział siedemnasty

      Gabrielle: Sądziłam, że istnieją pewne, sama nie wiem, procedury wręczania zaproszeń urodzinowych. Moim zdaniem to, co wydarzyło się pierwszego dnia w przedszkolu, było raczej niestosowne.

      – Ziggy, uśmiech! Uśmiech!

      Ziggy w końcu uśmiechnął się w tej samej chwili, kiedy ojciec Jane ziewnął. Jane pstryknęła zdjęcie, po czym obejrzała je na wyświetlaczu aparatu cyfrowego. Ziggy i jej mama uśmiechali się pięknie, a tata zastygł w pół ziewu, z rozdziawionymi ustami i przymrużonymi oczami. Nie wyspał się, bo musiał wcześnie wstać i przejechać szmat drogi z Granville, aby towarzyszyć wnukowi pierwszego dnia w szkole. Rodzice Jane zawsze późno się kładli i późno wstawali, a wyjście z domu przed dziewiątą rano ostatnio było ponad ich siły. Ojciec pracował w budżetówce i w zeszłym roku przeszedł na wcześniejszą emeryturę; od tamtej pory układali z matką puzzle do trzeciej, czwartej nad ranem. „Nasi rodzice zamieniają się w wampiry”, oznajmił Jane jej brat. „Na dodatek zdziecinniałe”.

      – Może mój mąż zrobi zdjęcie wam wszystkim – zaproponowała kobieta stojąca nieopodal. – Sama bym się zaoferowała, ale jestem na bakier z techniką.

      Jane podniosła głowę. Kobieta miała długą do ziemi spódnicę w łączkę i czarny top, okręcony sznurkiem nadgarstek i włosy zaplecione w długi, pojedynczy warkocz. Na jej ramieniu widniał tatuaż przedstawiający jakiś chiński symbol. Na tle innych rodziców w strojach plażowych, sportowych i eleganckich wyglądała trochę jak z kosmosu. Jej mąż sprawiał wrażenie sporo od niej starszego i ubrany był w podkoszulek i szorty, typowe wdzianko tatusia w średnim wieku. Trzymał za rękę drobniutkie, zahukane dziewczątko o długich, cienkich włoskach, w mundurku na oko trzy rozmiary za dużym.

      Założę się, że ty jesteś Bonnie, pomyślała Jane na wspomnienie opisu Madeline.

      – Jestem Bonnie – przedstawiła się w tej samej chwili kobieta. – A to mój mąż Nathan i córka Skye.

      – Bardzo dziękuję – odpowiedziała Jane. Podała aparat byłemu mężowi Madeline, po czym stanęła obok rodziców i Ziggy’ego.

      – Seeeer