Liane Moriarty

Wielkie kłamstewka


Скачать книгу

z listkiem na szybie wyglądał na wypełniony do cna młodzieżą. Co najmniej troje siedziało z tyłu: głowy im podskakiwały, gestykulowali żywo. Zaraz, czy to aby nie stopa wystaje przez okno? Sami się proszą o nieszczęście. Powinni uważać na drogę. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu Madeline poszła na szybką kawę po aerobiku i przeczytała w gazecie o młodzieży, która ginie przez pisanie SMS-ów w czasie jazdy. „Jadę! Zaraz będę!”. Tak brzmiały ich ostatnie, głupie (często usiane literówkami) słowa. Madeline rozpłakała się nad zdjęciem zrozpaczonej matki ściskającej bez sensu komórkę córki, jakby w ramach przestrogi dla czytelników.

      – Mali kretyni – powiedziała na głos, gdy samochód niebezpiecznie zboczył na przeciwległy pas.

      – Jacy kretyni? – zainteresowała się Chloe z tylnego siedzenia.

      – Dziewczyna przed nami jest kretynką, bo rozmawia w czasie jazdy przez telefon.

      – Tak jak ty, kiedy dzwonisz do tatusia, że się spóźnimy?

      – Tylko raz! – obruszyła się Madeline. – Poza tym ja zawsze uważałam! Mam czterdzieści lat!

      – Dopiero od dzisiaj – zaznaczyła córka. – Masz czterdzieści lat od dzisiaj.

      – Owszem! Zresztą ja tylko szybko zadzwoniłam, że pisałam wiadomości! Nie można pisać i jednocześnie patrzeć na drogę. Pisanie wiadomości jest niegrzeczne i nielegalne. Masz mi obiecać, że nigdy tego nie zrobisz, kiedy będziesz nastolatką.

      Głos zadrżał jej na myśl o nastoletniej Chloe za kierownicą.

      – Ale dzwonić można?

      – Nie! To też jest nielegalne.

      – W takim razie złamałaś prawo – oznajmiła Chloe z satysfakcją. – Jak bandyta.

      Chloe była ostatnio zafascynowana bandytami. Kiedyś będzie uganiać się za chuliganami. Za chuliganami na motorach.

      – Trzymaj się porządnych chłopaków, Chloe! – poradziła Madeline po chwili. – Takich jak tatuś. Chuligani nie przynoszą kawy do łóżka, powiem ci to za darmo.

      – Co ty tam ględzisz, kobieto? – westchnęła Chloe. Podchwyciła ten tekst od ojca, bezbłędnie naśladując jego rezygnację. Za pierwszym razem niebacznie wybuchnęli śmiechem, dlatego w kółko to powtarzała, zawsze z doskonałym wyczuciem czasu, że boki zrywali.

      Tym razem Madeline zdołała zachować powagę. Chloe balansowała ostatnio na granicy dobrego smaku. Podobnie zresztą jak matka.

      Madeline stanęła na światłach za niebieskim mitsubishi. Dziewczyna za kierownicą nadal gapiła się w komórkę. Madeline nacisnęła klakson. Ujrzała, jak dziewczyna zerka na nią we wstecznym lusterku, a pasażerowie wyciągają szyje.

      – Odłóż ten telefon! – wrzasnęła. Udała, że pisze SMS-a, stukając palcem we wnętrze dłoni. – To nielegalne! Stanowisz zagrożenie! – Dziewczyna pokazała jej środkowy palec w charakterystycznym geście. Tego było już za wiele. Madeline zaciągnęła hamulec ręczny i włączyła światła awaryjne. – Sama tego chciałaś!

      – Co ty wyprawiasz? – zapytała spanikowana Chloe, gdy Madeline rozpięła pas i szarpnęła za klamkę. – Przecież idziemy na drzwi otwarte! Spóźnimy się! O losie!

      „O losie!” pochodziło z książki, którą czytali Fredowi, kiedy był mały. Obecnie cała rodzina tak mówiła. Podchwycili to nawet rodzice Madeline i część znajomych. Było jak zaraźliwa choroba.

      – Tylko spokojnie – powiedziała Madeline. – To zajmie tylko chwilę. Ratuję im życie.

      Stukając nowymi szpilkami, pomaszerowała do auta dziewczyny i załomotała w okno.

      Szyba zjechała na dół, a niewyraźny cień tuż za nią przeobraził się w prawdziwą dziewczynę o białej skórze, błyszczącym kolczyku w nosie i rzęsach posklejanych tuszem.

      Rzuciła Madeline na poły agresywne, na poły przestraszone spojrzenie.

      – O co pani chodzi? – Wciąż od niechcenia trzymała komórkę w lewej ręce.

      – Schowaj ten telefon! Możesz zabić siebie i swoich kolegów! – Madeline zwracała się tym samym tonem do Chloe, kiedy ta była bardzo niegrzeczna. Sięgnęła przez okno, wyrwała telefon i rzuciła go na tylne siedzenie. – Słyszałaś? Natychmiast przestań! – wrzasnęła jeszcze i odwróciła się na pięcie.

      Odprowadzał ją gromki śmiech, ale miała to w nosie. Czuła się przyjemnie pobudzona. Za jej samochodem stanął inny pojazd. Przepraszająco kiwnęła ręką kierowcy i przyspieszyła kroku, żeby zdążyć przed zmianą świateł.

      Wtedy wykręciła kostkę. W jednej chwili trzymała ją prosto, w drugiej postawiła pod niewłaściwym kątem. Gruchnęła ciężko na bok. O losie!

      Od tego prawie na pewno wszystko się zaczęło.

      Od skręconej kostki.

      Rozdział trzeci

      Jane stanęła na czerwonym za wielkim, lśniącym SUV-em na światłach awaryjnych i patrzyła, jak ciemnowłosa kobieta wraca poboczem do samochodu. Miała na sobie zwiewną, niebieską sukienkę i sandałki na wysokim obcasie; z wdziękiem pomachała do Jane przepraszająco. Poranne słońce odbiło się od jednego z kolczyków, który zajaśniał wręcz niebiańską poświatą.

      Migotka. Starsza od Jane, ale wciąż efektowna. Jane całe życie obserwowała takie dziewczęta z naukowym zainteresowaniem. Może nawet z pewnym nabożeństwem. I odrobiną zawiści. Niekoniecznie były najładniejsze, ale ozdabiały się z pietyzmem, z jakim stroi się choinki – wiszącymi kolczykami, brzęczącymi bransoletkami i bezsensownymi mgiełkami apaszek. W czasie rozmowy bez przerwy cię dotykały. Szkolna przyjaciółka Jane była taką migotką. Jane miała do nich słabość.

      Nagle kobieta gruchnęła na ziemię, jakby ktoś wyciągnął jej chodnik spod nóg.

      – Auć… – mruknęła Jane i czym prędzej odwróciła wzrok, aby oszczędzić tamtej zakłopotania.

      – Coś ci się stało, mamusiu? – zapytał z tylnego siedzenia Ziggy. Zawsze się zamartwiał, że matka coś sobie zrobi.

      – Nie – odpowiedziała Jane. – Coś się stało tamtej pani. Upadła.

      Czekała, aż kobieta się pozbiera i wróci do auta, ale ona wciąż leżała. Zadarła głowę, a na jej twarzy malował się wyraz cierpienia. Zapaliło się zielone i samochodzik przed SUV-em ruszył z piskiem opon.

      Jane włączyła kierunkowskaz, aby przejechać obok. Jechali na drzwi otwarte do nowego przedszkola Ziggy’ego i nie miała pojęcia, jak tam trafić. Chciała tam być z wyprzedzeniem. Oboje się denerwowali, chociaż udawali, że tak nie jest.

      – Czy tamtej pani nic nie jest? – zapytał Ziggy.

      Jane poczuła to dziwne ukłucie, którego czasem doświadczała, gdy coś ją rozproszyło i ktoś (na ogół Ziggy) przypominał, jak przystoi się zachować. Gdyby nie Ziggy, na pewno by odjechała. Była tak skoncentrowana na swoim celu – dowiezieniu go na czas do przedszkola – że zostawiłaby na poboczu zwijającą się z bólu kobietę.

      – Pójdę sprawdzić – oznajmiła, jakby od początku miała taki zamiar. Pstryknęła światła awaryjne i otworzyła drzwi, świadoma swego samolubnego ociągania. Diabli cię nadali, migotko… – Czy wszystko w porządku? – zawołała.

      – Tak, tak! – Kobieta próbowała usiąść prosto, ale jęknęła, łapiąc się za kostkę. – Au… Jasna cholera! Źle stanęłam, to wszystko. Ależ ze mnie idiotka. Wysiadłam, żeby przygadać dziewczynie z samochodu