Szczepan Twardoch

Królestwo


Скачать книгу

odłożone paliwo dymiące, a na dzienne specjalne, najsuchsze szczapki, z których dym rozchodzi się po naszej kryjówce i zanim wydostanie się na zewnątrz, to już go nie widać. Skleciłam w tym celu specjalny piecyk ze starej, zardzewiałej beczki, którą wtargałam tutaj z piwnicy, w środku poukładałam cegły, na cegłach ruszty, pilnikiem wykroiłam otwory dające dostęp do paleniska i popielnika, ze znalezionych rur zbudowałam też komin, dający ciąg i wyprowadzający dym nie na zewnątrz, to byłoby samobójstwo, lecz do korytarza obok, gdzie spokojnie może się rozejść, z zewnątrz ciągle niewidoczny.

      Składam więc, złożyłam trochę podpałki z „Gazety Żydowskiej” z 1942 roku, na to dorzucam odłupanych od drzwi szafy szczap, rozpalam, czekam, aż zapłonie. Trochę go ogrzeje.

      – Muszę iść, Jakub – mówię bardzo cicho. – Muszę iść. Nie ruszaj się stąd.

      Już czas. Dałam mu dzisiaj ostatnią kostkę cukru z woreczka, który zabrałam jeszcze z mieszkania tej polskiej kurwy, co nas ukrywała, ale o niej nie chce mi się myśleć teraz. Wody mam dość, jeszcze przynajmniej kilka litrów w bańce po mleku, a co ważniejsze, wiem, skąd tę wodę wziąć, bo mam gotową studnię. Zamarza, ale to nie jest wielki kłopot, topię wodę nocami na moim piecyku.

      Patrzę na mój wydrapany na ścianie kalendarz, spojrzałam. Wydawało mi się, że jest pierwszy grudnia, i wteraz wiem, że słusznie, że się nie myliłam. Mam na sobie dwie pary grubych rajstop, męskie wełniane spodnie, dwa swetry i o wiele na mnie za dużą, grubą męską marynarkę. Biorę worek, zabrałam, z worka przy użyciu grubego sznurka sporządziłam coś w rodzaju plecaka, zakładam i zapinam płaszcz, po czym ściskam go wojskowym pasem, buty okręcam szmatami, głowę szalem i grubą, wełnianą chustą. Mam też dwie pary wełnianych rękawiczek i na lewej rękawiczce zapinam stary zegarek Jakuba, niemiecki Glashütte, który nosił jeszcze przed wojną, na zniszczonym pasku, lecz o świecących w ciemności wskazówkach. Za pas, z tyłu, wkładam niewielki, zagięty łom, bardzo przydatne narzędzie, do kieszeni płaszcza chowam nóż, taki zwykły, kuchenny kozik, do drugiej pistolet.

      Kupiłam go w lutym czterdziestego trzeciego na Twardej, chodziłam wtedy poza szczątkowe getto do pracy na placówce, oczywiście wychodziło się wyłącznie w grupach, gdyby ktoś odważył się iść samotnie, to Niemcy strzelali bez ostrzeżenia, nasze komando prowadziła gruba Niemka, nazywała się zwyczajnie, Miller.

      Jakub nigdzie już nie chodził, Jakub był już wtedy w ciemnościach, miał numerek na życie, ale po styczniowej akcji okazało się, że numerek już nie gwarantuje bezpieczeństwa, kiedy tylko z naszego szopu zabrali kilkaset osób, nas nie zabrano popartym sutą łapówką cudem, Jakub prawie nie zwrócił na to uwagi, wegetował i nikł, ja chodziłam na szmugiel sama. Zwracałam uwagę za nas dwoje, na wszystko, na co trzeba było zwracać uwagę, żeby żyć.

      Żyć, żyć, żyć, jedyna modlitwa, jaką odmawiałam.

      Na Twardej był sklepik, właściwie w podwórku jednego z domów na rogu Pańskiej i Twardej, było to zresztą na terenie dawnego małego getta, po likwidacji odbywało się tam dużo handlu szmuglerskiego, miałam tam paru znajomych i poznałam pewnego jegomościa z Lublina, którego w końcu pytam, zapytałam, czy nie wystarałby mi się o maszynę. Zapytałam go o to, bo od dawna wiedziałam, że wpadłam mu w oko, tak zawsze łatwiej dobić interesu. Lubelski szmugler mi na to odpowiedział, mówi, że maszyny teraz bardzo drogie, każdy Żydek tylko maszyny by kupował, tacy się Żydzi nagle chętni do strzelania zrobili.

      Tak rzeczywiście wtedy było, już po Grossaktion pistolet to była najlepsza waluta w tym, co zostało z getta, a jak zrobili akcję w styczniu, to sama uznałam, że żywcem mnie nie wezmą, że lepiej zabić chociaż jednego Niemca, kiedy mnie będą zabierać, niż po prostu umrzeć. Wtedy już wielu z nas tak myślało, szczególnie z Partii, ja jednak do Partii się nie garnęłam, bo nie po to walczyłam z każdym, kto się tylko nadarzył, o samą siebie, o moje bycie kimś, nie zaś nikim, nie po to poświęciłam tyle, ile poświęciłam, żeby teraz słuchać rozkazów jakiegoś zarozumiałego gnojka, bez znaczenia, czy będzie to bundysta, syjonista czy szomer.

      Na pieniądzach nikomu już nie zależało, chociaż pieniądze były, jeśli ktoś szmuglował i nie dał się zastrzelić, to zysk był pewny. Najwięcej kupowała właśnie Partia, ale prywatni też, jeśli tylko mieli za co, i bojowcy z Partii przymykali na to oko, wyciskając grubsze pieniądze z bogaczy, aż się czasem o tych bogaczy do wyciskania pokłócili z bejtarowcami. Mówiło się, że Partia godzi się na to, żeby prywatni mieli broń, bo kiedy w końcu powstaniemy, to pozwoli każdemu uzbrojonemu przyłączyć się do walki o godną, machabejską śmierć.

      Ja miałam jednak inne plany niż machabejska śmierć.

      Brałam to pod uwagę, lepiej umrzeć, zabijając chociaż jednego z tych potworów, jednak wcale nie chciałam umierać i dlatego żyję, przeżyłam, chociaż wszyscy umarli.

      Powiedziałam mu więc wtedy, temu facetowi z Lublina, że pieniądze u mnie są, ile trzeba, tyle będzie. Dwa dni później, idąc na placówkę, znowu spotkałam go tam, gdzie wcześniej. Zapytał, czy mam pieniądze, miałam, zapłaciłam siedem tysięcy, bo po co mi siedem, dziesięć, sto tysięcy, co ja z pieniędzmi zrobię, z jego pieniędzmi i z moimi, starymi, jeszcze przedwojennymi i nowymi, ze szmuglu. Pieniądze to papier, pieniądze to nic. Maszyna to dobra, godna, odważna śmierć, nie łudziłam się, że maszyna to mogłoby być nawet życie, bo jeśli życie, to nie dzięki jakiemuś pistolecikowi, pistolecikiem życia wywalczyć sobie nie sposób, żeby życie sobie wywalczyć, to trzeba mieć armię i flotę, samoloty i tanki, pistolecik się nadaje tylko do dobrego umierania, jeśli życie, to zupełnie inaczej. Ale dobre umieranie i tak lepsze niż taka śmierć.

      Tak wtedy myślałam, ale wteraz już nie wiem, czy lepsze. Łudziłam się, wtedy, że śmierć, podczas której będę strzelać z pistoletu, jest lepsza, bo umierając w walce, zachowam człowieczeństwo, które odebrano by mi w pociągu do Treblinek albo które mógłby mi odebrać każdy wydający mnie gestapo, albo zabijający na miejscu Polak, ale przecież to nieprawda, śmierć to śmierć. W śmierci człowieczeństwo się właśnie traci, niezależnie od rodzaju śmierci, bo z człowieka człowiek umierający staje się martwym ciałem, niczym.

      Zapłaciłam więc i pytam, gdzie maszyna, a człowiek ów na to, że w pokoiku na górze, gdzie on ode mnie jeszcze jednego będzie potrzebował, inaczej nici z transakcji.

      Chciałam mu w pierwszym odruchu odpowiedzieć, że nie jestem kurwą, ale potem pomyślałam, że po co mi spór, co za różnica, przecież i tak niedługo umrzemy, nie ma się o co kłócić, nie mam czasu, nasza grupa za godzinę ruszy z powrotem, a przecież ciało to nic, ciało się od tego nie zużywa, a jeśli się brudzi, to można je umyć, poszłam więc z nim do tego pokoiku, tam mu powiedziałam, że jeśli chce sobie poużywać, to ja chcę miednicę z gorącą wodą, kawałek prawdziwego mydła i ręcznik. Zbiegł po schodach, po chwili wrócił ze wszystkim. Zapytał, czy umyję się przed, odpowiedziałam, że po. Był już zbyt podniecony, żeby protestować. Rozebrałam się, nie czekając na polecenie, obmacywał mnie, co było mi wstrętne, ale nie takie rzeczy znosiłam, potem zrobił, co chciał zrobić, czułam, czuję jego chuja w środku i to stało się dla mnie tak obojętne, jakby przez chwilę trafił mi się jakiś pomijalny, fizyczny dyskomfort, jakby mnie przez chwilę but cisnął, ale przecież wiem, że zaraz go zdejmę, zaraz cisnąć przestanie.

      Odwróciłam głowę, patrzyłam przez okno, akurat się przejaśniło, dzień był mroźny i niebo było błękitne tym błękitem bladym, zimowym i smutnym. Na poręczy balkonu siedziała, siedzi kawka, cała nastroszona, szaroczarna, i patrzyła na mnie z przechyloną po ptasiemu główką, na mnie i na mężczyznę, który na mnie leżał, i pomyślałam sobie, że kawka mnie rozumie, chociaż przecież wiem, że to nieprawda, kawki są mądre, ale rozumieją