Mons Kallentoft

Krzyk do nieba


Скачать книгу

życie, myśli, stem­pluje jesz­cze jedną fak­turę i zdaje sobie sprawę, że dla Nyberga lipiec naj­wy­raź­niej był dobrym mie­sią­cem, szef pew­nie i w tym roku poje­dzie na Boże Naro­dze­nie na Male­diwy.

      Zasłu­żył na to.

      Nikt nie pra­cuje tak ciężko jak Fre­drik Nyberg.

      Powie­trze na zewnątrz prze­stało drgać. Teraz pły­nie, roz­mywa się na różne strony, jak za starą szybą.

      Potem znów dzwoni tele­fon, ale nie ten na biurku, tylko w kie­szeni spodni. Szuka dło­nią pod bia­łym, cien­kim mate­ria­łem, wyciąga komórkę, patrzy na ekran, to Anders, odbiera połą­cze­nie.

      Sły­szy jego oddech. Krótki, gwał­towny, domy­śla się, że musi być na zewnątrz, upał napiera na jego klatkę pier­siową, kiedy łapie powie­trze. Potem sły­szy jego miękki głos:

      – Hej, kocha­nie. Jak tam?

      Bie­rze głę­boki oddech. Potem odpo­wiada:

      – Dobrze. Pra­cuję. Nawet nie wiesz, ile dzi­siaj dzwo­nią.

      – No tak, dzi­siaj cen­trala.

      – I poczta.

      – Chcia­łem cię o coś zapy­tać – mówi, a ona sły­szy nie­po­kój w jego gło­sie. Nie­po­kój w połą­cze­niu z wręcz roz­ka­zu­ją­cym tonem, który wydaje jej się obcy.

      Czy coś się stało?

      Chłodny cię­żar wydaje się ścią­gać ją w dół, na szarą wykła­dzinę biura.

      Czy coś jest nie tak?

      Nie zdąża jed­nak wypo­wie­dzieć tych słów, bo Anders mówi dalej:

      – Wiesz, wła­śnie dzwo­nili ze żłobka i pytali, czy Oli­ver dzi­siaj nie przyj­dzie.

      Co on chce przez to powie­dzieć?

      – Czyli jest z tobą w pracy? Nie odsta­wi­łaś go rano do żłobka, tylko zabra­łaś ze sobą do Nyberga?

      Co ja sły­szę? Gdzie ja jestem?

      Rze­czy­wi­stość jakby odpływa, pomiesz­cze­nie się kur­czy, zmie­nia się w podłużne, krzywe kształty, kole­dzy dookoła niej prze­stają ist­nieć, roz­my­wają się w kolory i kon­tury, które stają się odle­głą smugą dymu uno­szącą się znad wzbu­rzo­nej góry na wyspie gdzieś daleko, daleko stąd.

      Trzy­maj się, Fanny.

      Co on wyga­duje? Co Anders wyga­duje?

      Tele­fon wyśli­zguje jej się z dłoni, spada na pod­łogę, Fanny sięga po niego, a kiedy się pod­nosi, ude­rza głową o kant biurka, prze­szywa ją ból.

      – Jasna cho­lera! – krzy­czy. Póź­niej łapie oddech. – Żar­tu­jesz, prawda?

      Wie jed­nak, że ni­gdy by sobie w ten spo­sób nie zażar­to­wał.

      Że ma wszystko pod kon­trolą.

      – To zna­czy?

      – Prze­cież go odwio­złeś? Jak zawsze? Dla­czego ja mia­ła­bym go odwo­zić?

      Po dru­giej stro­nie tele­fonu zapada cisza.

      – O mój Boże… – sły­szy cichy głos. – Mój Boże. Nie pamię­tasz? Dzi­siaj mia­łem den­ty­stę, więc ty mia­łaś go zabrać. Prze­cież sadza­li­śmy go razem w samo­cho­dzie, w fote­liku na tyl­nym sie­dze­niu, a potem poje­cha­łaś w stronę żłobka, nie pamię­tasz tego?

      I znów cisza.

      Czy to pamię­tam?

      Oli­ver.

      Jego jasne loki. Zapi­na­nie pasów. Dzi­siaj rano? Jego błę­kitne oczy, błę­kitne jak lód, pro­te­sto­wał, nie, nie, Fanny patrzy na współ­pra­cow­ni­ków, ten nie­po­kój w ich oczach, widzą, że coś jest nie tak, ktoś wstaje, tele­fon znów wypada jej z dłoni, bie­gnie do wyj­ścia, gwał­tow­nie otwiera szklane drzwi, sre­brzy­sta alu­mi­niowa rama trzę­sie się od impetu, ude­rza ją gorące powie­trze, prze­dziera się przez nie jak przez nie­wi­dzialną dżun­glę, bie­gnie przez par­king, mija­jąc samo­chody innych, w stronę czar­nego audi, to się nie mogło wyda­rzyć, to nie może być prawda.

      6

      Przew­raca się. Czuje, jak roz­grzany asfalt roz­dziera jej spodnie na kola­nach.

      Oli­ver.

      Samo­chód.

      Jesz­cze tylko dzie­sięć metrów.

      Pięć.

      Dostrzega fote­lik dzie­cięcy na tyl­nym sie­dze­niu, pod­biega od przodu, fote­lik, a w nim jakaś lalka, nie ty, Oli­ve­rze.

      Dwie godziny.

      Może wię­cej, nie pamię­tam dokład­nie.

      W tym upale.

      We wnę­trzu auta musi być teraz gorąco jak w pie­kar­niku, dziwi ją, że ma czas o tym pomy­śleć, po czym go dostrzega.

      Jego drobne ciało po dru­giej stro­nie szyby.

      Korony sosen w bez­ru­chu. Cie­płe powie­trze wśród drzew.

      Ktoś woła:

      – Co się dzieje, Fanny? Co się dzieje?

      Głowa. Jego główka, jasna główka, żółta koszulka z syl­wetką hoke­isty. Fanny krzy­czy:

      – Oli­ver, Oli­ver, Oli­ver!

      Ale on się nie rusza.

      Szar­pie za drzwi. Zamknięte.

      – O mój Boże – wzdy­cha ktoś za nią. Kto? To nie ma zna­cze­nia.

      – No otwórz, do cho­lery! – woła ktoś inny.

      Grze­bie w kie­szeni. Klu­czyki. Tam ich nie ma.

      Musi go wycią­gnąć. Krzy­czy, ale nie sły­szy swo­ich krzy­ków. Ktoś wali w szybę, szar­pie za klamkę, Fanny widzi bez­władne ciało Oli­vera, ma dwa lata, żaden dwu­la­tek nie powi­nien tak wyglą­dać.

      Klatka pier­siowa się nie poru­sza.

      Nie.

      Nie.

      Ktoś z całej siły ude­rza pię­ścią w szybę, ale ta nie ustę­puje.

      Fanny odwraca się, odpy­cha innych, wbiega z powro­tem do biura.

      Grze­bie w torebce i znaj­duje klu­czyki, a kiedy wraca na par­king, wszy­scy stoją w bez­ru­chu, ota­cza­jąc pół­ko­lem boczną szybę auta, mil­czą, zaglą­dają do Oli­vera, odsu­wają się, kiedy ją widzą, robią miej­sce matce, mamie, nie drży jej dłoń, kiedy wsuwa klu­czyk do zamka, otwiera samo­chód, pochyla się, by odpiąć pasy bez­pie­czeń­stwa fote­lika odwró­co­nego tyłem do kie­runku jazdy.

      Chło­piec jest nie­sły­cha­nie cie­pły, nie­sły­cha­nie gorący, a jed­no­cze­śnie zimny, od razu zdaje sobie sprawę, że już za późno.

      Czy naprawdę jest za późno?

      Kła­dzie go na asfal­cie, nie chce wypu­ścić go z ramion, ale musi, przy­ci­ska mocno dło­nie do jego klatki pier­sio­wej, uci­ska płuca i serce, całuje go, wdmu­chuje mu powie­trze do płuc. Chce, żeby się obu­dził, znów zaczął żyć, tak się dzieje w fil­mach, więc dla­czego nie wła­śnie teraz?

      Wdech.