Mieczysław Gorzka

Totentanz


Скачать книгу

obserwował go kątem oka. W oczy rzucało się niezwykłe malowanie kasku. Niewiele osób miało odwagę upodobnić się do śmierci, Satyr wiedział o tym doskonale.

      Przed automatycznymi drzwiami wejściowymi wyciągnął z torby bukiet kwiatów i nieco zasłonił nim twarz. Z boku wyglądało to zupełnie naturalnie, wiązanka dla chorego. Od razu skierował się w stronę wind. Stał, wąchając kwiaty i obserwując zapalające się strzałki. Do pierwszej kabiny wsiedli ludzie, on poczekał na następną. Zjechał na poziom minus jeden i pewnym krokiem skierował się w prawo. Strzałki szybko zaprowadziły go na miejsce: WC dla personelu. Drzwi były zamknięte, ale otwarcie prostego zamka zajęło mu dziesięć sekund.

      Przebrał się w jednej z kabin. W lekarskim kitlu, czepku i w drucianych okularach nie różnił się od szpitalnego personelu. Do piersi przypiął jeszcze identyfikator ze zdjęciem i mógł swobodnie przemieszczać się po budynku. Zdjęcie nie było jego, identyfikator pochodził z innego szpitala, ale przecież w tak wielkim obiekcie nie wszyscy się znali. Nikt nie zwróci uwagi.

      Z planem szpitala zapoznał się dwie godziny wcześniej. Wiedział, gdzie jest OIOM, i ze szczegółami zaplanował potencjalne drogi ucieczki.

      Przez ostatnie lata nie opuszczała go dobra passa. Zlecenia wykonywał bez wahania, nie zostawiał śladów ani świadków. Był jak duch, jak cień czający się w półmroku. I niespodziewanie w tym perfekcyjnym mechanizmie coś się zacięło. Najpierw robota w klubie. Oczywiście mógł wtedy zabić policjanta, przecież dokładnie wiedział, gdzie tamten się ukrył, zresztą pewnie nie miał przy sobie broni. Ale to byłoby za proste. Z kolei w mieszkaniu tego policjanta znowu coś poszło nie tak i zjawił się ten drugi, Zakrzewski. To nazwisko wzbudzało w nim dziwny dreszcz. Od razu poznał w nim drapieżnika. Różniło ich tylko to, że stali po dwóch stronach barykady. Już się cieszył na ponowne spotkanie, pojedynek równych sobie. Musiało do niego dojść. Cierpliwości – pomyślał. Najpierw trzeba po sobie posprzątać.

      Wysiadł z windy na trzecim piętrze. Oddział intensywnej opieki medycznej znajdował się kilka korytarzy dalej.

      – Panie doktorze, czekamy już tak długo!

      Głos zabrzmiał w jego uszach jak zgrzyt metalu o metal. Skrzywił się, ale kiedy się odwrócił, na jego twarzy gościł już wyraz spokoju i odpowiedzialności. Nie wiedział, czego od niego chce ta kobieta w średnim wieku. Nie interesowało go to. Czuł w nozdrzach zapach jej strachu.

      – Proszę o cierpliwość – odpowiedział łagodnie. – Za kilka minut przyjdzie pielęgniarka, która zajmie się pani mężem.

      – Dziękuję, panie doktorze. – Spojrzała na niego z wdzięcznością.

      Odchodząc, zerknął na mężczyznę pod ścianą. Dobrze ocenił, że to jej mąż. Bił od niego nieprzyjemny odór choroby i zbliżającej się śmierci. Drapieżniki to czują, dlatego z taką łatwością wyławiają ze stada słabsze, chore osobniki.

      Obszedł oddział i ją zobaczył.

      Uzbrojona policjantka w mundurze siedziała na krześle przy sali oznaczonej dwójką. Tam musiał leżeć ranny policjant.

      Była nawet ładna. Ciemna karnacja, czarne włosy spięte w koński ogon, delikatny makijaż podkreślający naturalne rysy twarzy, pełne usta. Gdyby Satyr interesował się kobietami, pewnie mógłby obejrzeć się za nią na ulicy. Zanim ją minął, zdążył już ocenić sytuację i ułożyć plan działania.

      Tym razem nie powinno być kłopotów. Policjantka nie wydawała się trudnym przeciwnikiem.

      Kiedy przechodził obok niej, podniosła wzrok znad smartfona, obrzuciła go obojętnym spojrzeniem i znowu wróciła do serfowania po Internecie. Bardzo dobrze.

      Dalej korytarz się rozwidlał. W prawo prowadził do bloku operacyjnego, w lewo do północnej klatki schodowej. Przed schodami znajdowało się pomieszczenie dla pielęgniarek i lekarzy, obok magazyn sprzątaczek. Pusty. Wyjął pistolet z tłumikiem zza paska z tyłu spodni. Dłoń z pistoletem ukrył pod lewą pachą. Zasłonił fartuchem.

      Zawrócił, wyszedł zza rogu i się zawahał. W pracy zawsze koncentrował się na czekającym go zadaniu. Potrafił wyciszyć inne myśli, w ułamku sekundy oceniać, analizować i podejmować decyzje. Teraz nagle w głowie eksplodowało mu kilka myśli naraz. Znowu coś poszło nie tak.

      Policjantki nie było. Omiótł wzrokiem korytarz i nigdzie jej nie dostrzegł. Może poszła po kawę? Za zakrętem korytarza widział automat. Nie. Jej kubek z niedopitą kawą stał na stoliku. Weszła na chwilę do sali, gdzie leżał ranny. Ruszył ostrożnie naprzód i skupił się na docierających do jego uszu odgłosach. Nakładające się na siebie dźwięki aparatury medycznej kontrolującej i podtrzymującej procesy życiowe pacjentów w ciężkim stanie. Słyszał je wyraźnie, ale nie potrafił ich rozdzielić, zlewały się w jedno.

      Stanął przed salą numer dwa, wyciągnął przed siebie pistolet, pchnął drzwi i zdecydowanym krokiem wszedł do środka. Natychmiast zrozumiał swoją pomyłkę. Słyszał odgłosy, ale żaden nie dochodził z tego pokoju. Aparatura medyczna patrzyła na niego martwymi, pozbawionymi zasilania ekranami, łóżko było puste.

      Wtedy za plecami usłyszał kobiecy głos:

      – Policja! Rzuć broń!

      Głos brzmiał pewnie i stanowczo. Zupełnie nie współgrał z policjantką, którą widział przed kilkunastoma sekundami. Znowu źle ocenił sytuację. Chyba jednak dobra passa się skończyła.

      *

      Karina Buczko bardzo poważnie potraktowała słowa Zakrzewskiego. Dlatego kiedy ujrzała tego lekarza, od razu zrozumiała, że coś z nim jest nie tak. Nadchodził od strony wind, ale nie przyjechał windą. Szedł wolno korytarzem, jakby był członkiem szpitalnego personelu. Nie podniosła głowy znad telefonu, ale obserwowała go kątem oka. Na początku jej uwagę zwróciły buty. Ciężkie, sportowe, przeznaczone do górskich biegów długodystansowych. Lekarze nie nosili takiego obuwia. Przez tych kilka godzin spędzonych na korytarzu miała czas, żeby zaobserwować, jak ubierają się lekarze. Chodzili w drewniakach albo sandałach, wygodnych i przewiewnych. Zwróciła też uwagę na spodnie nadchodzącego. Kończyły się przed kostką i sprawiały wrażenie o kilka centymetrów za krótkich. Miały trochę inny odcień niż spodnie reszty personelu.

      Z trudem powstrzymała się przed spojrzeniem mu w twarz. Jeszcze nie teraz.

      Potem zobaczyła jego ręce. Dłonie w lateksowych rękawiczkach. Lekarze nie chodzili w rękawiczkach po korytarzach.

      Przez ułamek sekundy zobaczyła coś jeszcze. Między rękawiczkami a brzegiem rękawów zobaczyła skórę. Było w niej coś dziwnego. Zapamiętała ten obraz, ale nie miała czasu go przeanalizować. Mężczyzna znalazł się już prawie obok niej. Wtedy się zdecydowała i podniosła na chwilę wzrok. Starała się wyglądać na niezainteresowaną i znudzoną, lecz to krótkie spojrzenie było jak błysk flesza. Jej skoncentrowany do granic możliwości mózg zarejestrował wszystkie szczegóły. Szare włosy zaczesane na bok, blada twarz, druciane okulary, prosty nos. Największe wrażenie robiły jednak oczy. Jasnobłękitne, lśniące, bez wyrazu. Jakby ten człowiek nie myślał albo był pozbawiony ludzkich uczuć.

      Karina odnalazła w swoim telefonie numer Zakrzewskiego i napisała mu wiadomość. Strzałkę Wyślij nacisnęła dokładnie w chwili, kiedy mężczyzna przechodził obok niej.

      *

      Zakrzewski odkręcił gaz i jego honda wystrzeliła do przodu, rozpędzając się gwałtownie. Zaraz jednak zwolnił. Na luzie dotoczył się do świateł na skrzyżowaniu Fieldorfa z Kosmonautów.

      Po skręcie w lewo wlókł się w korku w kierunku zjazdu na autostradę. Cały czas przed oczami migały mu obrazy z ostatniej doby. Do tego ciągle widział Szawczaka leżącego w kałuży krwi. Kiedy lekarz zapytał, czy Parol jest jego przyjacielem, Zakrzewski skłamał. Nie uważał Szawczaka za przyjaciela. Kiedyś byli