Narcyza Żmichowska

Poganka


Скачать книгу

yza Żmichowska

      Poganka

      Powieść przy kominkowym ogniu opowiadana

      Poganka

      Powieść przy kominkowym ogniu opowiadana

      Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

      I

      Wyobraźcie sobie państwo zieloną oazis w pustyni Sahary, wyobraźcie w świecie dzisiejszym, w świecie złota, srebra, miedzi i gałganów na bankowe papiery przerobionych, rodzinę liczną, ubogą, a szczęśliwą – w tej rodzinie – lat temu dwadzieścia sześć, o godzinie pierwszej po północy, przy najpiękniejszym świetle księżyca, pełnią swoją rozświecającego najpiękniejszą noc sierpniową, urodziło się dziecię płci męskiej, dziewiąte z kolei – a rzecz dziwna, rzecz nadzwyczajna, przyjęte taką radością, takim błogosławieństwem jak upragniony pierwszy potomek gasnącego już imienia, oczekiwany dziedzic wielkiego majątku – lecz nie – bluźnierstwem jest to porównanie – dziecię przyjęto taką miłością jak wszystkie dzieci w miłości zrodzone – tym dziecięciem ja byłem. – Nad przygotowaną dla mnie kolebką nie zaciężyła żadna skarga, ni to starszej siostry, że w domu nowy kłopot będzie i nowych trudów się przysporzy, ani dobiegającego swej młodzieńczości brata, że mu jedna ręka więcej do rozszarpania spodziewanej puścizny przybędzie, ani drobniejszego rodzeństwa, że się zaczną dla niego chwile przymusowej cichości – narzuconego rozsądku, uskąpionych[1] pieszczot – ani matki, że z danym życiem jej życia się ujmie, – że ją noce bezsenne, karmienie, prace hodowania czekają – ani ojca nawet, że ciężkie czasy, że wychować będzie trudno, że na obmyślenie zawodu, sił i sposobu już nie wystarczy – dziwna rzecz, stokroć dziwna, tego wszystkiego nie było.

      Matka z siostrami ze starej bielizny poszyły pieluszki moje. – Jeden z braci na niespodziewankę[2] uplótł zupełnie nową kołyskę, a ojciec, kiedy mnie poczciwa babka na pokazanie w poduszce przyniosła, przeżegnał mnie krzyżem świętym. – „Oto człowiek światu się narodził” rzekł tylko i ze łzami w oczach i z uśmiechem na ustach poszedł co prędzej do żony swojej, pocałował ją w czoło, pocałował ją w rękę i nie odszedł, aż póki osłabiona, lecz ciągle niewymownej słodyczy jaśniejąca radością, z nowo narodzonym przy boku, nie zasnęła spokojnie.

      I takie były moje narodziny. – Przez długi czas nie miałem imienia: zwano mię tylko maleńkim – synkiem – pieszczotką – a narady odbywały się długie, jak zwać miano na później, – Teresia, moja mała poprzedniczka w rodzeństwie, załatwiła wszelką wątpliwość; kiedy jej na starych obrazkach opowiadał jeden z braci historię synów Jakubowych, tak się rozmiłowała w małym Beniaminku, że gdy wieczorem wznowiono o wkrótce nastąpić mającym chrzcie moim rozmowę – dziewczynka siedząca w tej chwili nad kołyską, uroczyście wzniosła swój paluszek do góry i powiedziała stanowczym głosem:

      – Ty, maleńki, będziesz Beniaminkiem.

      Od tej chwili nadano mi imię Beniamina.

      Poczciwa Teresia! zapomniano jej powiedzieć, że Beniamin pierwszą wolą matki swojej zwał się Benoni, a Benoni, to znaczy „syn boleści”, a matka moja, rodzeństwo moje pochwyciło wyraz dziecięcia, bo im do serca przypadał, a ojciec go zatwierdził, bo takie było miano jego wielkiego bohatera – jego ideału wśród sławnych mężów – Franklina. – Z tej czci dla Franklina możecie państwo odgadnąć cały charakter mego ojca, jeśli tylko trochę choć biegłymi jesteście w zauważaniu tych stosunków tajemnych, a zawsze logicznych, które upodobania i różne sympatie człowieka z treścią jego własnej natury łączą. – Co do mnie taki mam w tym względzie przynajmniej niechybny instynkt, że raz gdym w galerii Luwru widział pięknego młodego człowieka, jak się długo z najspokojniejszym obliczem zatrzymał przed Katonem Valasqueza, co sobie piersi tak krwawo, tak okropnie rozdziera – powiedziałem zaraz – to zły człowiek – i sprawdziły się słowa moje – ten człowiek był anatomem ludzkiego serca, spotkałem go później na salach sądowych ciekawym bardzo widzem, a w ostatniej chwili świadkiem przeciw obwinionemu – na moje sumienie wierząc, obwinionemu niewinnie. – Lecz wracając do osobistej biografii, już wiecie, pod jakim wpływem – w jaką atmosferę niejako dostałem się na tę ziemię – zstąpiwszy według dawnych – wstąpiwszy według nowszych – a odrodziwszy się według najpodobniejszych do prawdy mniemań. – Jak mnie tak długo usypiano, pieszczono, kołysano bez mojej wiedzy, jak ja rozwijałem się w tym cieple uczuć, w tej pogodzie szczęścia, – jak mi cała treść mojej istoty nasiąkała niejako tą pieśnią miłości różno i wszechstronnej – och! gdybym mógł pamiętać! – ale ja nic – nic nie pamiętam – a jednak to było już życie moje – to była już przyczyna jakaś późniejszych następstw, chwila rodzicielka wszystkich chwil, wszystkich lat moich. – Kiedy się pierwszy raz poczułem i obejrzałem na świecie, znalazłem już jej owoc w głębi ducha mego i stał mi się tym, co nazywają skłonnościami, charakterem, naturą. – Każdy mnie kochał – ja się ocknąłem kochając każdego, ale to kochając tak niezbędną koniecznością organizmu, jak się oddycha, je – pije – przed kochaniem nie było dla mnie przeszłości, jak przed Bogiem nie było początku – lecz nie dosyć na tym – ci wszyscy moi poza mną kochali jeszcze wszystkość w różnych objawach – w różnych jej kształtach – a było coś pięknego, świętego w wyborze tych kształtów i tych objawów – każdy coś kochał na swoją własność szczególną – tylkoż bierzcie to w dosłownym znaczeniu, kochał, nie lubił.

      Moja najstarsza siostra Julcia kochała dumki ukraińskie – a mój brat Adam kochał niebieskie oczy córki bliskiego sąsiada – a mój brat Józef kochał ziemię, której uprawą się trudnił, a moja siostra Ludwina kochała wodę bieżącą i kwiaty niezerwane – a mój brat Karol kochał psa, konia i strzelbę swoją dwururkę – a moja siostra Bronisia kochała gwiazdy i niebo – a mój brat Cyprian kochał obrazy – a moja siostra Terenia kochała powieści, a mój ojciec kochał książki, a moja matka kochała ludzi – i tak dla mnie pierwsze wrażenia z ich wszystkich ulubionych wrażeń się złożyły.

      Najdawniejszy obrazek, w którym Julcię pamiętam, to jakaś ławeczka drewniana pod otwartym oknem. Dzień był bardzo ciepły niby, ale taki pochmurny, jak gdyby kto ołowiu po niebie rozlał. – Julcia nad szyciem schylona śpiewała taką rzewną, takich przeciągłych, a coraz smętniejszych tonów piosnkę – że widać nie mogły się w ciężkim rozpłynąć powietrzu, tylko mi wszystkie siedzącemu przy jej nogach o piersi się odbijały i zacząłem płakać. Julcia spojrzała na mnie – przez chwilę umilkła, lecz w tym milczeniu, mój płacz cichy zrazu wybuchnął prawdziwej boleści łkaniem, wtedy siostra przytuliła mi głowę do kolan swoich, upieściła gładzącą włosy ręką i znowu śpiewać zaczęła – a ja znowu zacząłem cichuteczko płakać i było mi z tymi łzami tak dobrze, tak miło, jak nigdy z podarowanym przez starą piastunkę ptaszkiem – wesołą makolągwą – co do mnie w klateczce, na każdy widok skrzydełkami trzepotała.

      Adama pamiętam najpierw wchodzącego do pokoju z jakąś białą, biało ubraną dziewczynką. – Kto to jest? spytałem go. – To siostrzyczka wasza, odpowiedział z uśmiechem. – Nasza siostrzyczka Adasiu? powtórzyłem zdziwiony, a czemu ja jej nie znam – gdzie ona była? – Osiemnaście lat temu była w niebie jeszcze! – Gdy zaś z niedowierzaniem patrzyłem to na niego, to na nią; – w niebie, rzekł znowu – spojrzyj tylko w oczy tej siostrzyczce, widzisz, jaki to szafir jasny i czysty, czyż w dzień najpogodniejszy niebo inne bywa? Spojrzałem, dziewczynka zarumieniła się i głośno rozśmiała, ja wykrzyknąłem z radością. – Ach prawda, takie same, Adasiu, jak oczy naszej siostrzyczki. – Nigdy nie mów naszej do mnie, Beniaminku – bo to twoja i wasza siostrzyczka, ale nie moja – pamiętaj, że nie moja. – To ty biedny Adasiu, że masz mniej od nas jedną siostrzyczkę. – Czy ja biedny? spytał brat, odwracając się do białej dziewczynki z uśmiechem, choć mu słowa na ustach drżały. – Dziewczynka owinęła się prawie jak kwiatek ślazowy koło ręki mego brata – głowę miała spuszczoną, a jednak bez namysłu, pewniejszym daleko niż głos pytającego głosem, odpowiedziała mu prędko. – Nie, ty nie biedny, ty bardzo bogaty Adamie. – Ja szczęśliwy przydał, jak gdzieś na dnie serca wymówionym słowem i nie wiem czemu wziął mię na ręce, a uścisnął tak tkliwym, tak drżącym, gdy dziś o nim myślę,