010000.jpg"/>
Projekt okładki
Marek Majewski
Korekta
Marta Papiewska
Skład i łamanie
Sławomir Drachal
© Copyright by Marek Majewski
ISBN 978-83-941731-4-2
Wydanie trzecie, wersja poszerzona i uzupełniona
2015
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora.
Napisałeś książkę i chcesz ją wydać? Zapraszamy do serwisu Rozpisani.pl. Znajdziesz tu szeroki zakres usług wydawniczych, dzięki którym Twoja książka trafi do księgarń. Pomożemy Ci dotrzeć do czytelników na całym świecie!
Kontakt
Publikację elektroniczną przygotował:
Tomasz Fiałkowski
Collage ze zdjęć z kiermaszy ulicznych w dzielnicy hippisów Hight-Ashbury i dzielnicy gejów w Castro. Opisy tych imprez można znaleźć w książce
Od Autora
Książka ta nie jest pochwałą zażywania narkotyków ani ich nie propaguje. Niemniej pisząc o kulturze hippisów, trudno jest je pominąć, gdyż były częścią składową oraz sposobem bycia całej ówczesnej generacji. Książka ta stara się oddzielić używki od narkotyków, które są niebezpieczne, i zażywając je, łatwo można się uzależnić.
Na koniec przypomnę jeszcze motto włoskiego Odrodzenia:
„Nic co ludzkie, nie jest nam obce”.
PRZEDMOWA
Fakty dotyczące powstania tej książki są długie i skomplikowane. Osobiście znałem Marka Majewskiego w czasach, kiedy mieszkał w San Francisco, i muszę powiedzieć, że na podstawie jego przeżyć można by napisać kilka książek.
Kim jest ten artysta z dalekiej Polski, który przybył tutaj, na Zachodnie Wybrzeże Stanów, w poszukiwaniu przygód i wolności? Nie był wyłącznie fotografem, gdyż po studiach artystycznych w Warszawie zajmował się malarstwem i grafiką, pracował również w piśmie „Jazz”. Tutaj na tej „ziemi obiecanej” zaczynał jak wielu emigrantów, próbując różnych nietypowych zawodów, żeby przetrwać, bo powrót do Polski nie wchodził w rachubę.
Marek przyjechał do Stanów z niewielką znajomością angielskiego i najpierw, aby przetrwać, pracował jako sprzedawca samochodów. Później zaczepił się w hippisowskim wydawnictwie książek i plakatów Celestial Art. W tym też okresie, po zobaczeniu filmu Spielberga „Szczęki”, zaprojektował plakat fotograficzny z głową rekina wyskakującą z muszli klozetowej. Ten przewrotny dowcip graficzny wywołał sensację na Biennale Plakatu w Warszawie. Kilka lat później Marek rozpoczął prawdziwą karierę w piśmie „Rolling Stone”, gdzie jako grafik był jedynym Polakiem w składzie redakcyjnym. Tam też jako asystent uczył się fotoreporterki od najlepszych – Jima Marshalla i Annie Leibovitz. Pracował tam za marne stawki, ale liczył się prestiż pracy w hippisowskim piśmie rockowego świata. Po kilku latach Marek doszedł tam do pozycji asystenta art directora. Poznał wtedy masę ludzi, którzy przewinęli się przez łamy tej niepowtarzalnej publikacji. Wtedy też z pasją kronikarza zaczął pracować nad swoim albumem fotograficznym, awansując z grafika na wolnego strzelca najpierw w „Rolling Stone”, a później jako szef fotograficzny w nowopowstałym piśmie „Artbeat”, gdzie zaprojektował format i winietę.
Marek świadomie rezygnuje z opisów czasów, kiedy zaczynał w „Rolling Stone” jako grafik. Akcja jego opowieści zbudowana jest wokół postaci fotografa, którym został nieco później. Nie dlatego, że poprzedni okres jego życia był nudny, ale dlatego, że chciał klarowniej zbudować postać bohatera swojej książki Andy Madżeskiego, bo tak zamerykanizowali mu nazwisko jego rówieśnicy.
Pamiętam, jak kiedyś długo namawiałem Marka, aby opublikował swoje wspomnienia, które spisywał w formie pamiętnika. Radziłem mu, aby przerobił je na powieść beletrystyczną. Tłumaczył, że nie ma na to czasu i że po prostu nie jest pisarzem. Dopiero w połowie lat osiemdziesiątych, gdy wyjechał do Toronto i kupił komputer, zabrał się do tego. Kiedy pokazał mi pierwsze rozdziały, wiedziałem, że będzie to „hot stuff”. Jednak brak czasu, jak również kłopoty w życiu rodzinnym nie pozwoliły mu dokończyć tego projektu. Miał już maszynopis, ale do finałowego wygładzenia nie mógł się jakoś zmobilizować i zabrał się do tego później. Gdy po jakimś czasie odwiedziłem Marka w Kanadzie i zapoznałem się z kompletnym rękopisem, czułem, że jest to potencjalny bestseller. Marka proza ma w sobie tę młodość, którą kiedyś straciliśmy i do której można powrócić tylko we wspomnieniach.
Marek swoim potocznym stylem prozy hołduje polskim idolom pióra, takim jak Tyrmand, Hłasko i Nowakowski. Jestem nieco starszy od autora „Koniaku” i pamiętam „Buszującego w zbożu” Salingera, z lat 60., którego wtedy łyknąłem z wypiekami na policzkach w dwa wieczory.
„Koniak i daktyle” to niewątpliwie kultowa opowieść, która z kronikarską dokładnością wprowadza nas w okres życia miasta, które kiedyś było niekoronowaną stolicą hippisów. Razem z Markiem, na trawce, odjeżdżamy w krainę zbuntowanej młodej Ameryki, zauroczeni wolnością, której nam w Polsce brakowało. Czytając o tych kolorowych latach dzieci kwiatów, czujemy podniecenie, które zmusza nas do przerzucania kartek, aby dowiedzieć się więcej o generacji obrazoburców, która zatrzęsła Kalifornią oraz całym ówczesnym światem. Lata 70. były pełne narkotyków, wolnej miłości i wyzwolenia z mieszczańskich, zakłamanych kanonów życia. Marek Majewski jako jedyny Polak był w samym środku tego kotła, co też zauważył krytyk Krzysztof Mętrak w swojej recenzji pierwszego wydania, przytaczając fragment z wycieczki po sklepach Haight-Ashbury „…wszedłem do pieczary rewolucji i artystycznego rozpasania…”.
PS od autora: Format tej książki dostosowany jest do amerykańskich „paper backów”, które łatwo mieszczą się w tylnej kieszeni dżinsów czy w kieszeni marynarki. Wysokość formatu zaś dostosowałem do łatwiejszego czytania w komunikacji miejskiej. MM.
Rozdział 1
MIASTO NA SIEDMIU WZGÓRZACH
San Francisco, do którego dotarłem w połowie lat siedemdziesiątych, było dla mnie olśnieniem. Niekoronowana stolica hippisów, muzyczna stajnia zespołów rockowych spod znaku psychodelic, jak również legendarna kraina gorączki złota z minionego stulecia. Już od najmłodszych lat fascynowała mnie Ameryka. Jako mały chłopiec słuchałem opowieści babci, jak to po wojnie nad Warszawę przylatywały amerykańskie samoloty zrzucające paczki UNRR-y1. W paczkach tych było wszystko: używane ubrania w doskonałym stanie, jedzenie w puszkach i nawet zabawki dla dzieci. Mówiła, że Ameryka jest gdzieś tam na drugiej półkuli ziemskiej i że to bardzo piękny i bogaty kraj. Zasłuchany w te opowieści, chciałem zostać lotnikiem, aby kiedyś polecieć za ocean do tego bajkowego kraju i później przylecieć nad Warszawę z tymi paczkami.
Jestem pokoleniem powojennym i wychowałem się w Warszawie. W szkole średniej uprawiałem różnego rodzaju sporty. Później na studiach w Akademii Sztuk Pięknych zacząłem palić papierosy i pić „rizlingi”. W środowisku artystycznym, w które wrastałem, nie było miejsca dla sportowców.
W