Генрик Сенкевич

Trylogia


Скачать книгу

mocno zdrożone. Któż więc opisze zdziwienie obydwóch przyjaciół, gdy wszedłszy do ciemnej sieni zajazdu, w pierwszym spotkanym szlachcicu rozpoznali pana Podbipiętę.

      – Jakże się waszmość masz! Siła czasu! Siła czasu! – wołał Zagłoba. – A że cię to Kozacy nie usiekli w Zamościu!

      Pan Podbipięta brał z kolei obydwóch w ramiona i obcałowywał po policzkach.

      – Oto żeśmy się spotkali, co? – powtarzał z radością.

      – Gdzie jedziesz? – pytał Wołodyjowski.

      – Do Warszawy, do księcia pana.

      – Księcia nie ma w Warszawie. Pojechał do Krakowa z królem jegomością, przed którym ma nieść jabłko na koronacji.

      – A mnie pan Weyher do Warszawy wyprawił z listem i z zapytaniem, gdzie książęce regimenta mają iść, bo już, chwalić Boga, w Zamościu niepotrzebne.

      – To i nie potrzebujesz nigdzie jechać, bo my wieziemy ordynanse.

      Pan Longinus zasępił się, bo z duszy życzył sobie dotrzeć do księcia, zobaczyć dwór i szczególniej jedną małą osóbkę na tym dworze.

      Zagłoba począł mrugać znacząco na Wołodyjowskiego.

      – A taki do Krakowa pojadę – rzekł po chwili namysłu Litwin. – Kazali mnie list oddać, to oddam.

      – Chodźmy do izby, każemy sobie piwa zagrzać – rzekł Zagłoba.

      – A wy gdzie jedziecie? – pytał po drodze Longinus.

      – Do Zamościa, do Skrzetuskiego.

      – Porucznika nie ma w Zamościu.

      – Masz babo placek! Gdzież on jest?

      – Koło Choroszczyna gdzieś, gromi kupy swawolne. Chmielnicki cofnął się, ale jego pułkownicy po drodze palą, rabują i ścinają. Na tych starosta wałecki odkomenderował pana Jakuba Regowskiego, żeby ich znosił…

      – I Skrzetuski jest z nim także?

      – Takoż. Ale oni osobno chodzą, bo wielkie są między nimi emulacje, o których waszmościom później opowiem.

      Tymczasem weszli do izby. Zagłoba kazał zagrzać trzy garnce piwa, po czym zbliżywszy się do stołu, za którym Wołodyjowski z panem Longinem już zasiedli, rzekł:

      – Bo waćpan, panie Podbipięta, nie wiesz największej i szczęśliwej nowiny, żeśmy z panem Michałem Bohuna na śmierć usiekli.

      Litwin aż się z ławy podniósł.

      – Braciaż wy rodzeni, możeż to być?

      – Jak nas tu żywych widzisz.

      – I wy jego we dwóch usiekli?

      – Tak jest.

      – Oto nowina! A Boże, Boże! – mówił Litwin plasnąwszy w dłonie. – Mówisz waćpan: we dwóch! Jak to we dwóch?

      – Bom go naprzód przez fortele do tego doprowadził, że nas wyzwał – rozumiesz wasze? – po czym pan Michał pierwszy stanął i tak go, mówię waści, pokrajał jak wielkanocne prosię, rozebrał go jak pieczonego kapłona – rozumiesz wasze?

      – To waść drugi nie stawał?

      – No, patrzcie się! – rzekł Zagłoba. – Widzę, że waść musiałeś sobie krew puszczać i ze słabości na umyśle szwankujesz. Rozumiałżeś, że będę z trupem stawał albo że leżącego już będę docinał?

      – Bo mówiłeś waść, żeście go we dwóch usiekli.

      Pan Zagłoba ramionami ruszył.

      – Świętej cierpliwości z tym człowiekiem! Panie Michale, zali nie obydwóch nas Bohun wyzwał?

      – Tak jest – rzecze Wołodyjowski.

      – Pojąłeś waść teraz?

      – Niech i tak będzie – odparł Longinus. – To pan Skrzetuski szukał Bohuna pod Zamościem, a jego tam już nie było.

      – Jak to go Skrzetuski szukał?

      – Muszę już, jak widzę, wszystko ab ovo waćpanom opowiedzieć, właśnie tak, jak się odbyło – rzekł pan Longinus. – Zostaliśmy tedy, jak wiecie, w Zamościu, a wy ruszyliście do Warszawy. Na Kozaków nie czekaliśmy zbyt długo. Przyszły ich chmary nieprzejrzane spode Lwowa, że okiem wszystkich z murów nie objąłeś. Ale nasz książę tak Zamość opatrzył, że byliby pod nim dwa lata stali. Myśleliśmy, że nie będą wcale szturmowali i wielki był z tego powodu między nami smutek, bo każdy sobie rozkosze z ich klęski obiecywał, a że byli z nimi i Tatarzy, więc ja także miałem nadzieję, że mnie Pan Bóg miłosierny da moje trzy głowy…

      – Proś go waćpan o jedną, proś o jedną, a dobrą – przerwał Zagłoba.

      – A waćpan zawsze taki sam!… słuchać hadko – rzekł Litwin. – Myśleliśmy tedy, że nie będą szturmowali, oni tymczasem, jako to szaleni w swej zatwardziałości, zaraz wzięli się do budowania machin, a potem nuż szturmować! Pokazało się później, że Chmielnicki sam nie chciał, ale Czarnota, ich oboźny, wziął na niego napadać i mówić, że to go tchórz obleciał – że już z Lachami myśli się bratać – więc Chmielnicki pozwolił i pierwszego Czarnotę posłał. Co się działo, braciaszki, tego ja wam nie wypowiem. Świata zza dymu i zza ognia nie było widać. Poszli z początku odważnie, zasypali fosę, darli się na mury; aleśmy im tak przygrzeli, że potem i od murów, i od własnych machin pouciekali; dopiero wypadliśmy za nimi w cztery chorągwie i narżnęliśmy jak bydła.

      Wołodyjowski zatarł ręce.

      – Uch! żałuję, żem nie był na tym festynie – wykrzyknął z uniesieniem.

      – I ja byłbym się tam przydał – rzekł ze spokojną pewnością Zagłoba.

      – A już wtedy najwięcej dokazywali pan Skrzetuski i pan Jakub Regowski – mówił dalej Litwin – obaj wielcy kawalerowie, ale zgoła sobie nieprzyjaźni. Zwłaszcza pan Regowski krzywił się na Skrzetuskiego i byłby niezawodnie szukał okazji, gdyby nie to, że pan Weyher pod gardłem zabronił pojedynków. Nie rozumieliśmy z początku, o co panu Regowskiemu chodzi, aż i wyszło na wierzch, że to krewny pana Łaszcza, którego książę z powodu pana Skrzetuskiego, jak pamiętacie, z obozu wypędził. Stąd złość w Regowskim do księcia, do nas wszystkich, a zwłaszcza do porucznika, stąd i emulacja między nimi, która obu w tym oblężeniu wielką sławą okryła, bo się jeden nad drugiego wysadzał. Obaj byli pierwsi i na murach, i w wycieczkach, aż wreszcie sprzykrzyło się Chmielnickiemu szturmować i regularne rozpoczął oblężenie, nie zaniedbując przy tym i fortelów, które by go do zdobycia miasta mogły doprowadzić.

      – Tyle samo on albo i więcej ufa w chytrość! – rzekł Zagłoba.

      – Szalony człowiek, a przy tym i obscurus – mówił dalej Podbipięta – sądził, że pan Weyher jest Niemiec, widać nie słyszał o wojewodach pomorskich tego nazwiska, bo napisał list, chcąc starostę do zdrady namówić, jako cudzoziemca i jurgieltnika… Dopieroż mu pan Weyher odpisał, co zacz jest i jako się źle z pokusą do niego wybrał. Ten list, żeby to pokazać lepiej swój walor, chciał koniecznie starosta przez kogoś znaczniejszego, nie przez trębacza wysłać, a że to się jak na zgubę między tak dzikie bestie idzie, nie było chętnych między towarzystwem. Inni się też na godność oglądali, więc ja się podjąłem – i tu słuchajcie, bo co najciekawsze, to się dopiero zaczyna.

      – Słuchamy pilnie – rzekli dwaj przyjaciele.

      – Pojechałem tedy i zastałem hetmana pijanego. Przyjął mnie jadowicie, zwłaszcza gdy list przeczytał, i buławą groził – a ja polecając pokornie duszę Bogu, tak sobie wszystko myślałem: już też jeśli