>
© 2016 Marcin Ciszewski
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Zuzanna Guty
Projekt graficzny, skład, eBook:
Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-64523-68-7
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
I
To niesprawiedliwe, myślę.
On wie wszystko, zna każdy mój ruch, każdy gest i zamiar. Ja nie wiem niczego.
Po co tu jestem? Z jakiego powodu opowiadam nawet o takich wydarzeniach, o których za wszelką cenę chciałbym nie pamiętać? Kim jest mój rozmówca? Wędrowcem, jak ja? Przeznaczeniem? Klucznikiem do innego świata?
Starzec patrzy w płomienie. Drewno trzaska sucho. Gdyby nie to, cisza byłaby niemal absolutna. Nie słychać najcichszego szmeru. Jestem nigdzie. I wszędzie. Poza czasem i przestrzenią.
– Nasza wyprawa od początku wydawała mi się pozbawiona sensu – mówię półgłosem. Nie przychodzi mi to łatwo.
Starzec nadal wydaje się zafascynowany ogniem. Nic nie wskazuje, by doceniał mój wysiłek. Czeka. Zaczynam czuć złość, choć przez całe życie chlubiłem się tym, że niełatwo wyprowadzić mnie z równowagi.
– Nie dlatego, że Ewelina nie zasługiwała na pomoc – kontynuuję, tym razem nieco głośniej. Może wyrwę go z letargu. Może pójdę na skróty i skończę szybciej tę spowiedź. Zaczyna mnie ona męczyć. Dziwne, zważywszy, że nigdzie nie powinno mi się spieszyć. – Przeciwnie. Była członkiem zespołu.
– Więc czemu? – pyta, nadal na mnie nie patrząc. Płomień strzela iskrami. Noc jest głęboka i czarna. Siedzimy tu już wiele godzin, a nie sądzę, by miała skończyć się prędko.
– Przede wszystkim dlatego, że obliczałem szanse odzyskania dziewczyny jako minimalne. Ukraina jest wielka, Rosja wielokrotnie większa. Jeśli ktoś chce się schować, zniknie i nie znajdzie go nikt. Kończyła się wielka wojna, rozpalała wojna domowa, masy ludzkie przemieszczały się ze wschodu na zachód i z zachodu na wschód. Dwoje ludzi w tym stogu siana nawet nie przypominało igły. Byli może jak sam jej czubek, tak mikroskopijny, że właściwie nie do zauważenia, drobinka kurzu porwana przez huragan.
– Krüger zdawał sobie sprawę z twojej nielojalności?
– Nie byłem nielojalny – protestuję, starając się nie okazać, jak bardzo boli mnie to określenie. – Bez wahania zaoferowałem mu pomoc. Uruchomiłem wszystkie kontakty.
– Ale w sercu czułeś żal.
Przez chwilę w milczeniu przeżuwam złość. Muszę się opanować, co nie jest łatwe. Z perspektywy takiej nocy jak dzisiejsza pewne, nawet odległe sprawy widać ze szczególną ostrością. Czy nie o to chodzi temu dziwnemu człowiekowi, który nagle stanął na mej drodze, gdy zdezorientowany i zrozpaczony błądziłem w ciemności?
– Nie wiem dlaczego – przyznaję.
– Wpadłeś na to później?
– Dużo później, choć sam nie wiem kiedy dokładnie. Czułem po prostu, że Krüger wymyka mi się z rąk. Szukałby Eweliny ze mną czy beze mnie. Podejmowałby takie decyzje, jakie tylko on uznawał za stosowne.
– To oczywiste.
– W tej sytuacji być może. W innych nie.
– Doroślał. A ty nie ułatwiłeś mu sprawy, opowiadając o rodzicach.
– Byłem mu to winny.
– Nie to mam na myśli. Wyjaśnienia mu się należały. Ale nadały inny sens jego życiu. Musiał zacząć się określać w nowych okolicznościach. Musiał zacząć myśleć o rzeczach, które dotychczas nawet nie przychodziły mu do głowy. Od momentu porwania Eweliny i twojej opowieści o rodzicach był zmuszony do wymyślenia się na nowo. A to nigdy nie przychodzi bez bólu.
Zastanawiam się. A Starzec, nietypowo, nie czeka, aż skończę.
– Czułeś bezsens poszukiwań – mówi. – I miałeś niewielką ochotę na podróż w towarzystwie człowieka, który pokazywał ci swą nową twarz. Traciłeś kontrolę, a na to nie byłeś przygotowany.
– To nie tak. Niezbyt wierzyłem w skuteczność poszukiwań, po prostu, ale ruszyłem w drogę i starałem się ze wszystkich sił. Można działać nawet bez wiary w sukces.
– Można. – Kiwa głową. Nie musi dodawać, że uważa takie działanie za sztukę dla sztuki. – Tylko zasadne pozostaje wtedy pytanie, kto wobec kogo był nielojalny, prawda? ■
Część 1. DROGA
Jechali przez Ruś.
Śmiertelnie ranną, a zarazem dochodzącą do zdrowia, wyzwalającą się z okowów starego reżimu i wpadającą w nową niewolę, niespokojną i sielską, wstydliwą i dumną Ukrainę. Niebezpieczny kraj, chcący zabić i chcący ocalić, pragnący nieba przychylić swoim obywatelom, a jednocześnie mordujący z zimną krwią polskich ziemian, Żydów, bolszewików i białych, obszarników, reakcjonistów, chłopów i inteligentów. Kraj biały, czerwony i czarny, kraj budzenia się sumień i przyjścia na świat najstraszniejszych ludzkich demonów. Kraj wielu języków, wielu narodowości i trzech wielkich religii, zapiekłego konserwatyzmu i najbardziej szalonego postępu.
Ukraina późną jesienią 1918 roku była oceanem wypełnionym nienawiścią i krwią. Przebijanie się przez ów ocean przypominało wysiłki pływaka, który stara się zdążać prostą linią do celu, lecz prąd, wiatr i odpływ spychają go z wytyczonego szlaku. Kolcow aż nadto dobrze zdawał sobie sprawę, że mając u boku dziewczynę, której urody nigdy do końca nie maskowała potargana fryzura, brud i zbyt obszerny ubiór, narażał siebie i towarzyszkę na śmiertelne niebezpieczeństwo. Pal diabli jego własne: nie obawiał się śmierci od kuli, szabli czy bagnetu, szybkiej śmierci, w której ból nie zdoła nawet zaatakować zmysłów. Gdy jednak myślał, co mogłoby się przytrafić Ewelinie, na jakie męki byłaby wystawiona, znalazłszy się na łasce rozpasanego tłumu, wyzwolonego z nawyków dyscypliny społecznej związanej ze starym porządkiem, robiło mu się zimno; jego serce przeszywał wtedy niemal fizyczny ból. Ogarniał go bezwład i jakaś dziwna niemoc: musiał siłą narzucić sobie umiejętność opanowania jej. Ogromnym wysiłkiem woli starał się przekształcać ponure myśli w energię i pomysłowość konieczną do przetrwania.
Cel: Kijów.
Nocą i za dnia, pociągiem, konno, na piechotę, chłopską furmanką czy dworską bryczką – chwytał się każdego skutecznego sposobu jazdy i środka komunikacji. Starał się unikać ludzi, a zwłaszcza chłopów we wsiach. Do miasteczek również nie zaglądał: najczęściej panowały tam rewolucyjne porządki. Władzę przejmowały rewkomy i – na ogół przysłani z Moskwy – komisarze. Zatrzymywał się po lasach, cierpiąc zimno i niewygody, albo w stojących na uboczu, samotnych chłopskich chatach, gdzie mógł spokojnie wytłumaczyć, że nie są nikim godnym uwagi, zapłacić kilka kopiejek za nocleg, a rankiem ruszyć w dalszą drogę.
Teraz, po kilku tygodniach podróży odbywanej zygzakiem przez południowy skrawek Wołynia i Podole, pozostał im końcowy, choć najdłuższy odcinek. Od jednego z napotkanych po drodze ukraińskich kolejarzy, wyjątkowo jak na owe czasy życzliwego i skłonnego do pomocy – a także najwyraźniej niezbyt przychylnego panującej wokół rewolucyjnej anarchii – dowiedział się, że w odległej o godzinę drogi Szepetówce można złapać pociąg jadący do Kijowa. Owszem, Iwan wiedział, że miasteczko stanowiło duży węzeł kolejowy, ale sama wiadomość