ści
Tytuł oryginału: Cien años de soledad
Projekt okładki: Magdalena Błażków – KreacjaPro;
dyrektor artystyczny – Andrzej Pągowski
Redakcja techniczna: Robert Fritzkowski
Korekta: Renata Kuk
© Gabriel García Márquez and Heirs of
Gabriel García Márquez, 1967. All rights reserved
© for this Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1996, 2017
© for the Polish translation by Grażyna Grudzińska and Piotr Carlson
ISBN 978-83-287-0620-0
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2017
Dla Jomí García Ascot i Marii Luizy Elío
Wiele lat później…
Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendía miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód. Macondo było wówczas niewielką osadą – dwadzieścia chat z trzciny oblepionej gliną, zbudowanych na brzegu rzeki, której przezroczyste wody bystro toczyły się po gładkich białych kamieniach koryta, wielkich jak jaja przedhistorycznych ptaków. Świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich, trzeba było wskazywać palcem. Co roku w marcu rodzina Cyganów rozbijała namiot niedaleko wioski i pośród zgiełku piszczałek i bębnów prezentowała mieszkańcom nowe wynalazki. Najpierw przywieźli magnes. Krępy Cygan imieniem Melquíades, z krzaczastą brodą i rękami jak łapki wróbla, dał imponujący pokaz czegoś, co sam nazwał ósmym cudem świata wymyślonym przez uczonych alchemików z Macedonii. Chodził od domu do domu, ciągnąc za sobą dwie metalowe sztaby, i wszystkich ogarniało przerażenie na widok spadających ze swego miejsca rondli, kotłów, obcęgów i fajerek; drewno trzeszczało, bo gwoździe i śruby rozpaczliwie usiłowały się wyrwać, a zagubione od dawna przedmioty ukazywały się gdzieś, gdzie już tysiące razy bezskutecznie ich szukano, wlokąc się hałaśliwie za magicznym żelazem Melquiadesa. „Przedmioty mają własne życie – wołał Cygan ze swoim twardym akcentem – trzeba tylko obudzić w nich duszę”. José Arcadio Buendía, którego nieokiełznana wyobraźnia daleko wybiegała poza działanie i prawa natury, a czasami nawet także poza dziedzinę cudów i magii, pomyślał, że można by posłużyć się tym bezużytecznym wynalazkiem do wydobywania złota z ziemi. Melquíades, który był człowiekiem uczciwym, uprzedził go: „Do tego się nie nadaje”. Ale José Arcadio Buendía nie wierzył w owym czasie w uczciwość Cyganów, toteż wymienił swego muła i stadko kóz na tamte dwie namagnetyzowane sztabki. Nie zdołała go od tego odwieść jego żona, Urszula Iguarán, która liczyła na te zwierzęta, by pomnożyć uszczuplony inwentarz domowy. „Wkrótce będziemy mieć dosyć złota na wybrukowanie całego domu” – odpowiedział jej mąż. Przez wiele miesięcy zawzięcie starał się udowodnić słuszność swoich przypuszczeń. Piędź po piędzi przeszukał całą okolicę, a nawet dno rzeki, ciągnąc za sobą dwie żelazne sztabki i recytując na głos zaklęcie Melquiadesa. Jedyną rzeczą, jaką udało mu się wykopać, była zardzewiała zbroja z XV wieku, której wszystkie części zlutowała rdza i która za potrząśnięciem wydawała głuchy grzechot, niby olbrzymia wydrążona dynia pełna kamieni. Kiedy José Arcadio Buendía i czterej jego ludzie należący do wyprawy zdołali rozebrać zbroję, znaleźli wewnątrz zwapniały szkielet z zawieszonym na szyi miedzianym relikwiarzem zawierającym pasmo włosów kobiecych.
W marcu powrócili Cyganie. Tym razem przywieźli teleskop i lupę wielkości bębna. Pokazywali to jako ostatnie odkrycie Żydów z Amsterdamu. Posadzili jedną z Cyganek na końcu wsi i zainstalowali teleskop u wejścia do swego namiotu. Za opłatą pięciu realów ludzie patrzący przez teleskop widzieli Cygankę tak blisko, że wydawała się niemal w zasięgu ręki. „Nauka wyeliminowała odległość – głosił Melquíades. – Wkrótce człowiek, nie wychodząc z domu, będzie mógł zobaczyć, co się dzieje w każdym zakątku świata”. Któregoś dnia, w samo południe, Cyganie urządzili zadziwiającą demonstrację olbrzymiej lupy: ułożyli stertę siana na środku ulicy i zapalili ją za pomocą zogniskowanych promieni słonecznych. José Arcadio Buendía, wciąż jeszcze niepocieszony po klęsce z magnesem, wpadł na pomysł wykorzystania nowego wynalazku jako broni wojennej. Melquíades znowu usiłował wybić mu to z głowy, w końcu jednak przyjął z powrotem dwie namagnetyzowane sztabki i trzy kolonialne monety w zamian za lupę. Urszula szlochała w bezsilnej rozpaczy. Te pieniądze pochodziły z kuferka ze złotymi monetami, które jej ojciec zbierał przez całe swoje pełne wyrzeczeń życie i które ona zakopała pod łóżkiem w oczekiwaniu jakiejś dobrej okazji, aby je zainwestować. José Arcadio Buendía nie próbował nawet jej pocieszać, oddany bez reszty swoim eksperymentom taktycznym z poświęceniem prawdziwego człowieka nauki, a często nawet z narażeniem życia. Aby wykazać skuteczność lupy przeciwko wojsku nieprzyjaciela, wypróbował koncentrację promieni słonecznych na sobie, przy czym poparzył się tak, że bąble zmieniły się w ropiejące rany i długo nie chciały się goić. Wobec protestów żony, przerażonej tak niebezpiecznymi próbami, mało brakowało, by podpalił własny dom. Spędzał długie godziny zamknięty w swoim pokoju, pogrążony w kalkulacjach na temat możliwości strategicznych nowej broni, aż wreszcie udało mu się opracować podręcznik zadziwiający jasnością dydaktyczną i darem nieodpartej argumentacji. Posłał go władzom wojskowym, załączając liczne opisy własnych doświadczeń i kilka arkuszy rysunków objaśniających. Posłaniec, który wiózł to cenne dzieło, przebył góry, błądził po bezkresnych bagnach, przeprawiał się przez wartkie rzeki i omal nie zginął w zębach drapieżników, dręczony rozpaczą i chorobą, zanim trafił na trakt mułów pocztowych. Mimo że podróż do stolicy była w owym czasie imprezą prawie niemożliwą, José Arcadio Buendía przyrzekał sobie podjąć ją natychmiast po otrzymaniu rozkazu rządu, aby zademonstrować praktyczne zastosowanie swego wynalazku dygnitarzom wojskowym i osobiście ich wprowadzić w tajniki skomplikowanej sztuki wojny słonecznej. Przez kilka lat czekał na odpowiedź. Wreszcie, znużony oczekiwaniem, poskarżył się Melquiadesowi, ubolewając nad niepowodzeniem swej inicjatywy. I wtedy Cygan dał niezbity dowód swojej uczciwości: zwrócił mu złote dublony i zabrał lupę, dokładając kilka portugalskich map i parę instrumentów żeglarskich. Osobiście i własnoręcznie napisał zwięzłą syntezę studiów mnicha Hermana, żeby mu ułatwić posługiwanie się astrolabium, kompasem i sekstansem. José Arcadio Buendía spędził wiele deszczowych miesięcy zamknięty w izdebce, którą specjalnie na ten cel dobudował w głębi domu, tak by nikt mu nie przeszkadzał w doświadczeniach. Porzuciwszy całkowicie obowiązki domowe, przesiadywał całymi nocami na podwórku, śledząc bieg gwiazd, i omal nie dostał porażenia słonecznego, usiłując wynaleźć dokładną metodę określania południa. Kiedy wyćwiczył się już w używaniu i manewrowaniu swymi instrumentami, poczuł się tak bardzo panem przestrzeni, że nie opuszczając swego gabinetu, mógł żeglować po nieznanych morzach, wędrować przez bezludne ziemie i nawiązywać znajomości z cudownymi istotami. W tym okresie przyzwyczaił się rozmawiać sam z sobą i krążyć po całym domu, nie dostrzegając nikogo, podczas gdy Urszula z dziećmi mozoliła się w ogrodzie przy uprawie bananów, manioku, malangi, ignamu i bakłażanów. Nagle, zupełnie nie wiadomo dlaczego, jego gorączkowa aktywność urwała się i nastąpiło coś w rodzaju fascynacji. Kilka dni chodził jak urzeczony, powtarzając sobie cichym głosem łańcuszek zadziwiających przypuszczeń, jakby nie wierzył własnemu rozumowi. W końcu pewnego grudniowego dnia, we wtorek podczas obiadu, za jednym zamachem zrzucił z siebie cały ciężar swych udręczeń. Dzieci do końca życia miały zapamiętać uroczystą powagę, z jaką ich ojciec zasiadł na głównym miejscu przy stole, dygocąc jak w gorączce, wycieńczony bezsennością i wysiłkiem imaginacji, i wyjawił im swoje odkrycie: „Ziemia jest okrągła jak pomarańcza”.
Urszula straciła cierpliwość. „Jeżeli masz zwariować, wariuj sam! – wykrzyknęła – ale nie próbuj uczyć dzieci swoich cygańskich pomysłów”. José Arcadio Buendía, niewzruszony, nie dał się