Karol May

Na Dzikim Zachodzie


Скачать книгу

/p>

      KAROL MAY

      Na Dzikim Zachodzie

      ISBN: 978-83-7623-980-4

      Wydawnictwo Zielona Sowa

      Kraków

      Tytuł oryginału

      Im Wilden Westen

      Redaktor serii

      Iwona Misiak

      Korekta

      Katarzyna Kierejsza

      Ilustracja na okładce

      Edyta Stajniak

      Układ typograficzny i projekt okładki

      Piotr Hreherowicz

      Skład i łamanie

      Inter Line s.c.

      © Copyright by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., 2009

      Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o.

      30-404 Kraków, ul Cegielniana 4A

      tel./fax (012) 266-62-94

      tel. (012) 266-62-92

      www.zielonasowa.pl

      [email protected]

      Bracia Snuffles

      Większość moich czytelników zna Winnetou, wodza Apaczów, najszlachetniejszego spośród Indian, najlepszego i najwierniejszego mego przyjaciela. Wiadomo im zapewne, jaką zginął śmiercią. W głębokim kraterze góry Hancock, podczas walki z Siouksami plemienia Ogellallah, kula przeszyła mu piersi. Wyzionął ducha na moich rękach. Znieśliśmy jego zwłoki z góry Gros-Ventre i pogrzebaliśmy je w dolinie rzeki Metsur. Przypadł mi smutny obowiązek wyprawy na południe celem zawiadomienia Apaczów, że najwyższy ich i najsławniejszy wojownik nie żyje.

      Jazdę tę dziś jeszcze ze zgrozą wspominam. Śmierć Winnetou poruszyła mnie do głębi. Stałem się innym człowiekiem. Znikła gdzieś beztroska i wiara we własne siły. Nie mogłem się zdobyć na najlżejszy uśmiech. Opuściła mnie radość życia. Szukałem samotności, unikałem ludzi. A gdy podczas samotnej, dalekiej wyprawy trzeba było zamienić kilka słów w jakimś forcie lub osadzie, starałem się, aby rozmowa trwała jak najkrócej. Ludzie, z którymi się od czasu do czasu stykałem, nie traktowali mnie jak równego sobie. Nie zwracali na mnie uwagi, nie dostrzegali mnie prawie, a gdy się z nimi rozstawałem, nie zawsze mówili „do widzenia!”. Przyczyną był mój wygląd zewnętrzny.

      Ruszyłem z Winnetou w górę Hancock, aby oswobodzić kilku znanych nam osobiście settlerów [Settler (ang.) – osadnik; settlerów – osadników.], których Siouksowie plemienia Ogellallah wzięli do niewoli. Cel wyprawy został osiągnięty, ale przypłaciliśmy ją śmiercią Winnetou. Po pogrzebaniu zwłok część białych postanowiła zostać w dolinie rzeki Metsur i utworzyć tam kolonię. Pomagałem im w tym, dlatego nie od razu nie ruszyłem do Apaczów.

      Mój strój myśliwski był do tego stopnia zniszczony, że musiałem postarać się o inny. Na Dzikim Zachodzie nie ma sklepów z ubraniem, trzeba więc było zadowolić się propozycją pewnego settlera, który ofiarował mi strój własnego wyrobu. Był to ubiór z niebieskiego płótna: settler wykonał go na warsztacie tkackim, przykroił i przyfastrygował. Oczywiście, o linii kroju nie mogło być mowy. Spodnie przypominały podwójną rurę, kamizelka – worek bez rękawów, marynarka – wór z rękawami. Ubranie było uszyte na człowieka o zupełnie innej figurze, niż moja. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jak w nim wyglądałem; nie byłem ani odrobinę podobny do westmana [Westman (ang.) – człowiek Zachodu.]. W dodatku milczałem jak zaklęty i z trwogą patrzyłem na ludzi. Więc pojawienie się Old Shatterhanda nie wywoływało zwykłego efektu.

      Po upływie dwóch tygodni przybyłem w okolice North Canadian River [North Canadian River (ang.) – Rzeka Północno-Kanadyjska.]. Droga prowadziła przez szeroką, płaską prerię, na której rosły kępy drzew i krzewów. Trzeba było zaostrzyć czujność, gdyż te drzewa i krzewy zasłaniały widok. W każdej chwili należało się spodziewać spotkania z nieprzyjacielem, chodziły bowiem pogłoski, że wśród Komanczów, których linie sięgały aż do prerii, wybuchły poważne niepokoje.

      Około południa dotarłem do strumienia, którego świeża, czysta woda musiała zwabić każdego wędrowca. Wybrawszy miejsce, z którego roztaczał się daleki widok, zsiadłem z konia, napiłem się krynicznej wody i wyciągnąłem się pod cienistym drzewem.

      Po jakimś kwadransie ujrzałem dwóch jeźdźców. Stwierdziwszy, że to biali, nie ruszałem się z miejsca. Zbliżali się po tej samej linii, po której przybyłem; jechali po moich śladach. Widziałem, że mi się bacznie przypatrują. Siedzieli na mułach, a byli zupełnie jednakowo ubrani. Gdy się zbliżyli, zauważyłem, że podobieństwo rozciąga się również na postacie i rysy twarzy. Nie ulegało wątpliwości, że to bracia, jeśli nie wręcz bliźnięta.

      Byli bardzo wysokiego wzrostu, a przy tym straszliwie wychudzeni. Mimo woli nasuwało się przypuszczenie, iż od tygodnia głodują. Za to cerę mieli zdrową. Siedzieli mocno na swych mułach. Z bliska zauważyłem, że jeden różnił się od drugiego jedynie nieznaczną blizną, przecinającą lewy policzek. Nie można powiedzieć, by byli pięknościami, gdyż najbardziej wystającą część twarzy mieli niezwykle rozwiniętą. Byli to posiadacze nieprawdopodobnych nosów! Można się śmiało założyć, że takich nosów nie ma w całych Stanach. Aby opisać wielkość, kształt i kolor, trzeba je widzieć. Mimo tych trąb jerychońskich nie byli brzydalami. Przeciwnie, wyraziste, wygolone twarze wzbudzały sympatię. Kąty ust uśmiechały się radosnym beztroskim uśmiechem; jasne oczy patrzały w świat przenikliwie. Ubrani byli w wygodne ciemnoszare wełniane bluzy i spodnie. Nogi tkwiły w mocnych sznurowanych kamaszach, na głowach mieli kapelusze o szerokich rondach, z ramion zwisały szerokie koce, podobne do nieprzemakalnych płaszczów. Za skórzanymi pasami tkwiły sztylety i rewolwery. Ponadto uzbrojeni byli obaj jeźdźcy w długie dalekonośne karabiny.

      Dotąd nie spotkałem tej pary, ale słyszałem o niej nieraz. Wiedziałem, kogo mam przed sobą. Pomyłka była wykluczona. Nikt nie widział tych nieodłącznych towarzyszy oddzielnie i nikt nie znał ich nazwisk. Ze względu na potężne nosy nazywano ich po prostu „dwaj Snuffles”. Ten z blizną zwał się Jim Snuffle, drugi – Tim Snuffle [Snuffle (ang.) – wąchać.]. Jak widać, nawet imiona mieli podobne. Ale nie koniec na tym! Muły ich również wabiły się prawie identycznie: Jim nazywał swojego Polly, Tim na swego wołał Molly. Mimo że w ostatnich czasach unikałem towarzystwa, spotkanie tej pary nie sprawiło mi przykrości. Byli to ludzie z gruntu uczciwi i tak pociągający, że perspektywa odbycia w ich towarzystwie szmatu drogi przedstawiała się wcale przyjemnie. Nie zauważyli mego konia, ukrytego za krzakami, ani mnie, gdyż leżałem w gęstej, wysokiej trawie. Zbliżali się coraz bardziej, wpatrzeni wciąż w moje ślady. Odległość dzieląca nas nie przekraczała dwudziestu kroków. Wreszcie zauważyli, że ślady, za którymi jadą, urywają się nagle. Zdumieni, zatrzymali swe muły. Ten z blizną zawołał:

      – Do licha! Ślady się skończyły! Widzisz, stary Jimie?

      – Yes! – skinął drugi. Ale gdzie jest ta kanalia?

      – Ulotnił się jak kamfora!

      – Ktoś musiał go sprzątnąć, mój stary Jimie. Nie widzę śladów.

      – To fałsz, oto ślady kopyt, prowadzą w kierunku krzaków. Łotr z pewnością się tam schował.

      – Nie. Zwróć swój błogosławiony wzrok w tym kierunku, a zobaczysz, że zsiadł z konia i poszedł ku wodzie, gdzie…

      Urwał. Wodząc wzrokiem za śladami, wreszcie mnie ujrzał.

      – Do stu tysięcy diabłów! – zawołał po chwili. – Leży w trawie i nie rusza się. Czyż sądzi, że na Dzikim Zachodzie nie znają prochu i noża? Wypoczywa sobie jak u siebie w domu na kanapie; zapomniał, że na tym brzegu Missisipi Komanczowie podkradają się po łup jak wilki. Chodź, obudzimy go.

      Skierowali muły w moją stronę. Patrzyłem na nich szeroko otwartymi oczami, nie mogli więc mieć żadnych wątpliwości, że nie śpię. Ten z blizną rzekł:

      – Good Day