informacjami, więc Falenta mógłby zrobić z nich użytek. N. słowem nie wspominał, by biznesmen udzielał mu jakichkolwiek wskazówek na temat tego, jaki sprzęt ma kupić, jak go używać, w tym przede wszystkim – jak i gdzie go instalować, by nie wzbudzać niczyich podejrzeń, a przy tym uzyskać jak najlepszą jakość dźwięku.
Jak mówił, urządzenia podkładał na chybił trafił, czyli „za butelki, za stolik lub za szafkę”, co brzmi jednak dość śmiesznie. Łukasz N. o tajemniczym otworze w stole i taśmie za lustrem w vip-roomie Sowy nie powiedział nic. Nikt zresztą go o to nie zapytał. N. zeznał jedynie w prokuraturze, że Falenta miał go prosić przed spotkaniem Sienkiewicz–Belka o przekazanie sprzętu grającego z vip-roomu, by można było w nim zamontować podsłuch na stałe. Nic z tego nie wyszło, co N. przyjął z ulgą, bo – jak stwierdził – taki podsłuch zostałby wykryty przez BOR. Oczywiście mogłoby się tak stać, ale byłoby to możliwe dopiero wskutek dokładnego przeszukania całego pomieszczenia. Pytanie, czy borowcy mieli na to czas. Pozostają więc trzy najbardziej prawdopodobne możliwości – N. wiedział o podsłuchu za lustrem i kłamał podczas przesłuchania albo nic nie wiedział, a pluskwa należała do kogoś innego. Choć nawet jeśli tak było, to trudno uwierzyć, by mógł ją uruchamiać ktoś inny niż Łukasz N., który zarządzał vip-roomami. Trzecia możliwość jest dość banalna – podsłuch za lustrem i pod stołem służył do nagrywania tych, którzy nie mieli tak szerokich możliwości sprawdzenia vip-roomów pod kątem urządzeń tego typu jak politycy. A więc biznesmenów.
Bardzo podobnie z urządzeniami podsłuchowymi miał postępować Konrad Lasota, który zajmował się działalnością nagraniową w ekskluzywnej restauracji Amber Room, należącej do Polskiej Rady Biznesu. Ten wówczas 27-letni, pochodzący z Rzeszowa sommelier, z N. poznał się w 2012 r., gdy razem pracowali w Ole!. To działająca do niedawna na placu Trzech Krzyży w Warszawie restauracja należąca do Krzysztofa Janiszewskiego, biznesmena związanego z firmami deweloperskimi z grupy Radius, za którymi stoi Robert Szustkowski. Janiszewski nie tylko był prezesem Radiusowych spółek, lecz także przedstawiał się jako współwłaściciel restauracji Sowa & Przyjaciele19.
Lasota przyznał, że w swojej podsłuchowej działalności również posługiwał się pendrive’ami, podkładając je w różnych miejscach – nawet w donicach kwiatów czy między książkami (w sumie nagrał tak 30–40 rozmów). Nagrywanie zlecał mu Łukasz N. Trudno jednak stwierdzić, czy były to jedyne urządzenia działające w Amber Room. Od jednego z dobrze poinformowanych rozmówców usłyszałem, że raczej nie. Dowodów na to jednak nie znalazłem.
W aktach sprawy podsłuchowej natknąłem się za to na zapis zeznań, które w sierpniu 2015 r. złożył w prokuraturze Lasota. Wiele czasu poświęcił w nich Łukaszowi N. Warto je zacytować, bo potwierdzają związki N. ze służbami i jego udział w sprawie senatora PO Krzysztofa Piesiewicza, który padł ofiarą szantażystów i nagranych przez nich kompromitujących taśm. Mimo to niektóre słowa brzmią wręcz szokująco: „Łukasz wielokrotnie chwalił się przede mną swoimi dobrymi kontaktami ze służbami [z nazwy wymieniał BOR – przyp. aut.]. Wspominał o tym w kontekście zatrudnienia w restauracji Lemongrass. Informacje te dotyczyły m.in. oglądanej przez niego i ukrywanej w tej restauracji płyty z nagraniem przedstawiającym senatora Piesiewicza, czy też informacji posiadanych przez niego w związku z tzw. aferą hazardową. Ponadto Łukasz przekazywał informacje, że politycy i BOR mieli do niego pełne zaufanie”. Według Lasoty tak duże, że funkcjonariusze biura nawet nie sprawdzili Lemongrassu przed imprezą Platformy Obywatelskiej po wygranych wyborach w 2011 r.
Lasota zeznał również, że Łukasz N. naciskał na niego, by kontynuował nagrywanie „do wyborów parlamentarnych 2014 r.” (zapewne chodziło o eurowybory, które odbyły się w maju), a gdy ten chciał się zwolnić z pracy w Amber Room, by wycofać się ze spisku, straszył – że zleceniodawcy nagrań wiedzą o jego zaangażowaniu w podsłuchy i że obaj mogą to przypłacić życiem. Kelner z Amber Room przekonywał również, że zleceniodawców nagrań było więcej niż sam Falenta i że Łukasz N. doskonale o tym wiedział. „Łukasz czasem mówił, że będzie się widział z »ludźmi od wujka« [czyli od Falenty] czy jakoś tak – dla mnie to wskazywało, że krąg osób zamieszanych w ten proceder jest szerszy, że to nie jest tylko jeden zleceniodawca”. Jeszcze jedno wskazywało na większy krąg osób zaangażowanych w sprawę: menedżer z Sowy miał mówić Lasocie, przekazując mu pendrive’y, że są one „sprawdzone przez służby”, a przez to „nie do wykrycia”. Ale które służby miał na myśli Łukasz N.? Rosyjskie czy polskie? Czyżby wrocławskie CBA zakorzenione w środowisku Mariusza Kamińskiego? Tego Lasota nie wiedział.
O sprawę podsłuchów w Lemongrass Łukasza N. pytała ABW w sierpniu 2014 r. Dwa tygodnie później stało się coś zaskakującego – ekskelner poszedł do prokuratury, by o tym przesłuchaniu opowiedzieć w towarzystwie swego adwokata. Zeznał: „Nie miałem wiedzy o podsłuchach w Lemongrass i sam też tam nie nagrywałem”. Prokurator Anny Hopfer ten wątek nie interesował. W protokole z tych zeznań nie ma śladu, by pytała o podsłuchy w Lemongrass ani o relacje ze stojącymi za tą restauracją Rosjanami.
ROZDZIAŁ III
Greccy koledzy i Seszele w tle
27 czerwca 2014 r., a więc niespełna dwa tygodnie po wybuchu afery, „Fakt”, powołując się na źródła bliskie śledztwa, napisał mocno insynuacyjny artykuł pt. Nowa hipoteza: Trio frustratów stoi za taśmami20. Mówił on „o teorii forsowanej przez ABW”, według której „w sprawie podsłuchów nie ma żadnych przestępców ze Wschodu, mafii węglowej czy rosyjskich służb. Nie ma też kelnerów, którzy wpadli na pomysł nagrywania gości, a potem sprzedawania taśm biznesmenom”21. Za aferą miały rzekomo stać trzy osoby. „Fakt” obok Falenty wskazał Tomasza Misiaka, czyli byłego senatora PO, oraz jego przyjaciela, wspomnianego Roberta Oliwę. Oprócz powołania się na „człowieka, który jest blisko śledztwa”22 i paru słabych poszlak tabloid nie wskazał żadnych dowodów.
Wiadomo, że taką wersję – o udziale Misiaka i Oliwy – brała pod uwagę ABW w pierwszych dniach śledztwa, co potwierdziło moje źródło w służbach. Widocznie przekonała ona również ludzi Tuska, bo miała być omawiana w ścisłym gronie współpracowników ówczesnego premiera. O tym, że rzeczywiście była poważnie brana pod uwagę, świadczą słowa Donalda Tuska wypowiedziane w Sejmie 25 czerwca 2014 r. nie tylko o „obcym alfabecie”, lecz także o „pieremyczce”. Potem jednak ta hipoteza została porzucona z braku dowodów.
Sprawa skończyła się prywatnym aktem oskarżenia, który Oliwa i Misiak złożyli do sądu przeciwko autorom tekstu w „Fakcie” na podstawie słynnego artykułu 212 kodeksu karnego. Sądy zaś – w 2016 i 2017 r. – w obu instancjach uznały, że dziennikarze dopuścili się zniesławienia, i wymierzyły im grzywny.
Skąd w ogóle na wczesnym etapie śledztwa pojawiła się hipoteza, że były polityk i biznesmen oraz znany prawnik mogli mieć cokolwiek wspólnego z podsłuchową działalnością Falenty? Robert Oliwa w 2012 r. stracił stanowiska w radach nadzorczych PLL LOT i KGHM. Teoretycznie jeszcze więcej powodów do niechęci w stosunku do Tuska i jego ludzi miała jego żona Grażyna Piotrowska-Oliwa, którą premier w 2013 r. pozbawił stanowiska prezes PGNiG w dość nieprzyjemnych okolicznościach. Na tyle, że jeszcze w 2018 r. twierdziła, że działania ze strony byłego premiera wobec niej „nosiły i noszą cechy biznesowego stalkingu”23. Dlaczego zwróciłem na to uwagę? Bo słowa te padły pięć lat po zwolnieniu pani prezes, a na dodatek po wygranym przez