0050000.jpg"/>
Tytuł oryginału: Fiori sopra l’inferno
© 2018, Longanesi & C. S.r.l., Milano
Gruppo editoriale Mauri Spagnol
Copyright © 2019 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Lucyna Rodziewicz-Doktór (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Katarzyna Wiśniewska
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8110-906-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail: [email protected]
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2019
Skład wersji elektronicznej:
Dla Jasmine
Wtedy czerwiowi, który cię będzie beztrosko Toczył w mogilnej ciemności, Powiedz, żem ja zachował formę i treść boską Mojej zetlałej miłości.
Nie zapominaj: kroczymy nad piekłem podziwiając kwiaty.
Nad tym miejscem ciążyła pewna legenda, jedna z tych, które ciągną się za kimś jak uporczywy smród. Powiadano, że późną jesienią, zanim deszcze przemienią się w śnieg, nad alpejskim jeziorem unoszą się złowrogie opary.
Pną się po zboczu wraz z porannymi mgłami, a wtedy w stawie odbija się niebo. To raj przegląda się w piekle.
Można wtedy usłyszeć żałosne zawodzenie, odbijające się echem od murów dziewiętnastowiecznej budowli na wschodnim brzegu.
Szkoła. Tak w miasteczku mówiono o budynku, choć wielokrotnie zmieniał swoje przeznaczenie i nazwę: myśliwska rezydencja cesarza, nazistowska kwatera główna, prewentorium przeciwgruźlicze dla dzieci.
Teraz na korytarzach niepodzielnie panowała cisza, odrapane ściany, wyblakłe malowidła i echo samotnych kroków, a w listopadzie także wycie, które rozlegało się we mgle i wspinało na okna na najwyższych piętrach, aż po spadzisty, lśniący od szronu dach.
Ale legendy są dobre dla dzieci i melancholijnych staruszków o gołębich sercach. Agnes Braun dobrze o tym wiedziała. Szkoła była jej domem od zbyt wielu lat, żeby te nocne pojękiwania wywierały jeszcze na niej jakieś wrażenie. Znała skrzypienie każdej klepki i bulgotanie w każdej zardzewiałej rurze biegnącej w szczelinach ścian, chociaż większość pięter została zamknięta, a drzwi do sal zabito deskami.
Od kiedy budynek zaczął pełnić funkcję sierocińca, państwowe środki coraz bardziej się kurczyły, brakowało także prywatnych darczyńców; nikt nie kwapił się, by sypnąć groszem.
Agnes przeszła przez piwniczną kuchnię położoną między spiżarnią a pralnią. Pchała przed sobą wózek, zręcznie omijając kadzie, które już za kilka godzin buchną lepką parą. Była sama o tej porze – już nie nocnej, ale jeszcze nie dziennej. Towarzyszyły jej tylko przelotny cień szczura i zarysy tusz wiszących w dawnej chłodni.
Windą towarową wjechała na pierwsze piętro, do skrzydła, nad którym przydzielono jej pieczę. To, co zaraz miała zrobić, od pewnego czasu wywoływało u niej trudny do nazwania dyskomfort, jakby drążącą ją po cichu chorobę, która zwlekała z ostatecznym atakiem.
Winda zaskrzypiała pod ciężarem wózka i jej ciała. Zatrzeszczały łańcuchy i liny. Kabina zatrzęsła się i ruszyła w górę, by z ostrym szarpnięciem stanąć kilka metrów wyżej. Agnes odsunęła metalową siatkę. Korytarz na pierwszym piętrze ciągnął się jak długa, pomalowana na bladoniebiesko kiszka, z wykwitami wilgoci i rzędem dużych okien we wnękach.
Jedna okiennica rytmicznie uderzała o framugę. Kobieta zostawiła wózek i pośpieszyła, żeby ją zamknąć. Szyba była zimna i zaparowana. Agnes przetarła ją dłonią. Świt dobywał z ciemności dolinę i miasteczko. Dachy domów wyglądały jak małe ołowiane kosteczki. Ponad nimi, na wysokości tysiąca sześciuset metrów nad poziomem morza, między zabudowaniami a Szkołą, nieruchoma i zasnuta jeszcze oparami tafla jeziora powoli barwiła się na różowo. Niebo było bezchmurne, ale Agnes wiedziała, że tego dnia słońce nie ogrzeje spadzistej polany. Odkryła to w chwili, gdy spuściła nogi z łóżka i poczuła narastającą migrenę.
Mgły zaczęły się podnosić, pochłaniając widzialny świat; światło, dźwięki, wszystkie zapachy nasiąknęły ich zbutwiałą wonią – wonią kości. Jak żywe sunęły w górę po oszronionej trawie, a z ich wnętrza dobywały się jęki.
Oddech umarłych – pomyślała Agnes.
Ale to był wiatr, buran, który nacierał od północnego wschodu. Zrodzony na odległych stepach, przemierzył tysiące kilometrów, by na koniec wpaść w wąskie doliny, warczeć nad brzegiem rzeki, na skraju lasu, hulać po pustych terasach, wzbić się z gwizdem i roztrzaskać na skalistej ścianie.
To tylko wiatr, powtórzyła w duchu kobieta.
Zegar wahadłowy w holu wybił szóstą. Zrobiło się późno, ale Agnes ani drgnęła. Zwlekała. I dobrze wiedziała dlaczego.
– Mam omamy – szepnęła.
Zacisnęła dłonie wokół stalowej rączki wózka. Pojemniki zabrzęczały, gdy wolnym krokiem ruszyła w stronę drzwi na końcu korytarza.
W stronę Gniazda.
W jej głowie nagle pojawiła się pewna myśl, która przyprawiła ją o skurcz żołądka: ta sala naprawdę była jak gniazdo. A przynajmniej od kilku tygodni. Aż buzowała od cichej, ukradkowej pracy. Jakby jakiś owad przygotowywał się do wyklucia. Agnes była pewna swoich podejrzeń, chociaż nie do końca potrafiła wytłumaczyć, co tak naprawdę działo się w środku. Nikomu nie pisnęła ani słowa, nawet dyrektorowi. Wziąłby ją za wariatkę.
Wsunęła rękę do kieszeni fartucha, a jej palce musnęły szorstką tkaninę kaptura. Wyciągnęła go i założyła na twarz. Cienka siateczka zakrywała nawet oczy, przesłaniając otoczenie. Taka była zasada.
Weszła do środka.
Sala tonęła w ciszy. W pękatym żeliwnym piecu tuż obok drzwi żarzyło się jeszcze kilka