Maryla Ścibor-Marchocka

Sprawiedliwi


Скачать книгу

      Zdjęcia: Maryla Ścibor Marchocka

      fragment fasady kaplicy Boimów ze Lwowa

      witraż z katedry katolickiej ze Lwowa

      pozostałe fot. – freski i witraże Juliana Bucmaniuka z bazyliki grekokatolickiej w Żółkwi

      Copyright by Maryla Ścibor Marchocka

      WYDANO NAKŁADEM WŁASNYM

      WYDANIE PIERWSZE

      ISBN 978-83-935029-3-6

      Konwersja do epub i mobi A3M

      pamięci moich dwóch Ojców:

      rodzonego – Stanisława

      i chrzestnego – Mirona

      Część pierwsza: Opowiadania

      Maria – Raj 1939

      Nie, nie buntuje się nawet: zawsze przecież wiedziała, że może nastąpić ten moment. On jest oficerem. Oficerem polskim. Tyle pokoleń wcześniej tyle pokoleń: zawsze właściwie. Wiadomo było będzie wojna, będzie potrzeba – pójdzie. Jak ojciec, jak dziad, ojciec dziada i dziad dziada. Zawsze. Więc to jest oczywiste. Tylko: czemu tak boli, czemu tak tęskni tęsknotą nieutuloną, szaloną. Gotowa by była biec nawet teraz, nocą, biec gdzieś za wojskiem, by tylko zobaczyć jeszcze raz tą ukochaną twarz, by choć z daleka usłyszeć jego głos, poczuć dotyk, ciepło, zapach. Jakże rozumiała teraz wszystkie te kobiety, które przez wszystkie wieki zostawały markietankami, emisariuszkami, łączniczkami, sanitariuszkami. Co za ulga móc biec pod kulami, na polu bitwy od rannego do rannego i wiedzieć, odkrywać, udowadniać sobie i Niebu, że żaden z tych nieszczęśników nie był Nim, że On wciąż zdrowy, cały, choć daleki, ale żywy. Niepewność. Tęsknota. Tęsknota. Niepewność. Lęk… Wszystko. Każdy trud, byleby być bliżej, choć trochę bliżej. Teraz dzielą ich dziesiątki? setki? kilometrów. On tam na froncie. Ona tu z dziećmi. Z dziećmi. Spojrzała na śpiących chłopców. Jerzyk uśmiechał się przez sen. Pewnie śni mu się przygoda. Pierwsza. Chłopięca. Prawdziwa. Pełna wiatru i przestrzeni, końskiej grzywy i pędu. Boże! Boże! Jak ich uchronić. Jak zatrzymać w bezpiecznej odległości od pikujących sztukasów, od zabłąkanej kuli! Zaledwie kilka dni wojny, a świat po za nią wydaje się odległy o stulecia. Ostatni wspólny spacer pełen śmiechu dzieci, pełen żartów, pełen tkliwości i ciepła, bo przecież wiedzieli, że niebo się już nad nimi pali, ale wciąż żyli złudzeniem, że może jeszcze nie teraz, że może ominie ich ta burza. Ostatnia wspólna kolacja… A potem: to ściśnięte gardło, suchość w ustach, brak łez – tego dnia, gdy dowiedzieli się, że to JUŻ, że wojna… i… radość i podniecenie chłopców – że zamiast do szkoły wyjadą gdzieś daleko, na Kresy, że to będzie przygoda, wielka przygoda, że to nie tylko dłuższe wakacje, ale „nareszcie coś ciekawego”…

      Ewakuacja była sprawna: jako rodziny wojskowe, wojskowym transportem nie stali nawet zbyt długo na bocznicach. A mimo to tych kilka chwil w ostrzale niemieckich samolotów, ucieczka w pole, gdzie wciskali się w każdą bruzdę, próbowali ukryć pod byle badylem byle krzakiem. I ten lęk o chłopców, strach, że nie zdoła ich utrzymać, uchronić

      – Ba ba ba ba bach! Bach! Pach! Pach!

      Jurek wychylił się udając, że strzela. Marianek składał się do strzału „z ręki” ledwo zdążyła go złapać i przycisnąć ramieniem do ziemi. Grudki piasku posypały się na ich głowy, ramiona – tylko grudki. Jeszcze raz udało jej się uchronić syna. Słyszała jak chłopcy mówili między sobą, jak marzyli o bohaterstwie u boku ojca i jego żołnierzy. Jakże było ich karcić? Rozumiała doskonale te chłopięce, dziecięce marzenia. Jakże sama czuła się bezbronna, upokorzona swą bezbronnością, wobec tych wrażych samolotów. Jakżeż sama tęskniła za choćby pistoletem łukiem, procą! Jak w niej samej wzbierała furia i rozpacz. Przedwczoraj dojechali do Brzeżan. Wczoraj przyjechali tu: do Raju…

      Raj. Stary szesnastowieczny pałac myśliwski przebudowany przez Potockich. Grube mury. Okna na piętrze dookoła umożliwiające obserwację całej okolicy. Twierdza. To już tarnopolskie. Wojna tu nie dotrze. Tam gdzieś za nimi front. Front z ukochaną głową najmilszą z sercem, duszą, kimś więcej niż kością z kości – kimś więcej niż własna skóra, oddech. Tam gdzieś za nimi front. Niemcy. Bomby. Nasze wojsko. Kurz. Piach. Spalone wargi łaknące na próżno wody. Krzyk rannych. Kwik koni. Pożary. Ból. Strach. Marsze. Oskrzydlenia. Manewry. Krew. Walka. Tu las i cisza. Chłopcy wreszcie będą się mogli bezpiecznie wyszumieć, wybiegać. Niechże bawią się – nawet w wojnę – byleby tu, bezpiecznie. Byle w tym Raju na końcu świata. Są tu inne dzieci. Kilkadziesiąt osób: matek, jak ona, starców, niedorostków i wszelkiego drobiazgu. Raj. Jutro obudzą się i wszystko będzie dobrze… jakoś przetrwają rozstanie, wojna się skończy, wrócą do domu…

      Co to?!!!! Co ją właściwie obudziło? Szczekanie psa? Krótki skowyt? Cisza? Tak… pies szczekał… nie tak jak psy które gadają ze sobą po nocy przekazując sobie wieści z odległych wiosek… szczekał… jakby ktoś obcy… był blisko?… a teraz milczy? Milczy… Zerwała się, podbiegła do okna. Cisza. Cisza. Aksamitna. Czarna. Chwilę jeszcze wpatrywała się w ciemność: pustka. Czerń nieprzenikniona. Cisza. Boże, co ta wojna z niej zrobiła – budzi ją byle kundel. I ta panika… Coś we śnie? Próbowała sobie przypomnieć. Przeczucie? Sen? Pewnie sen… Ale czemu? Przecież front daleko, przecież są w Raju! Uśmiechnęła się delikatnie. Trzeba spać póki dzieci śpią. Kładąc się poprawiła koc Marianka – jak zawsze się rozkopał, pogłaskała rozczochraną czuprynę Jerzyka. Są bezpieczni. Bezpieczni. Pod Twoją obronę uciekamy się Święta Boża Rodzicielko, naszemi prośbami nie racz gardzić w potrzebach naszych… Strzeż go proszę… od wszelakich złych przygód i od kul… zasnęła.

      – Drogie panie, proszę o chwilę uwagi – piękny starzec o wspaniałych, sumiastych wąsach (ślicznie byłoby mu w kontuszu z karabelą), pan Dobrzycki? A może Dobrzański (nie usłyszała wczoraj, jak się przedstawiał) stanął pośrodku jadalni, gdzie właśnie przygotowywały śniadanie dla dzieci – Drogie panie, jako znaczy się wasz komendant i znaczy się opiekun – (komendant! Opiekun! Też coś! widać ma wielką potrzebę być potrzebnym i na tej wojnie) – mam wielką prośbę… nie wypuszczajcie dziś dzieci bez opieki do parku… znaczy się niech nie oddalają się od pałacu… wy też drogie panie nie chodźcie nigdzie. Dziś w nocy mieliśmy gości… znaczy się nieproszonych gości…

      – Co się stało?

      – Kto to był?

      – Może to tylko jacyś uciekinierzy szukający schronienia…

      – Możliwe, choć nie przypuszczam. Ktoś zabił widłami stróżującego psa. Uciekinierzy wideł nie mają.

      Maria czuje jakąś miękkość w nogach, suchość w gardle, osuwa się na krzesło

      – Ja słyszałam w nocy skowyt – mówi nie swoim, jakimś drewnianym, sztywnym głosem

      – Kiedy? O której znaczy się?

      – Nie wiem dokładnie. Na pewno jeszcze przed brzaskiem, ciemno było. Najpierw ujadał, potem zaskowyczał, myślałam, że mi się przyśniło…

      – Drogie panie, to pewnie jacyś amatorzy cudzego mienia, znaczy się nikt specjalnie niebezpieczny, ale wyznaczymy warty. Ja, pan pułkownik Zieliński, pan Kowalski i radca Czeczot… jest nas kilku. Nie jesteście, znaczy się drogie panie pozbawione opieki. Jesteśmy pod bronią. Będziemy stróżować w nocy. Nic złego się nie stanie. Gdyby… któraś z pań… co usłyszała nocą, to proszę się nie denerwować, nie niepokoić, tylko szybko dać znać wartownikowi.

      Tej nocy już nie zasnęła. Od okna do drzwi – sześć kroków. Tam i z powrotem. Pomiędzy śpiącymi głowami dzieci, pomiędzy tobołkami. Przebierając w palcach paciorki różańca. Tam i z powrotem. Cicho, by ich nie obudzić. Czujnie, by wyłowić najmniejszy choć szmer nocy. Wpatrując się w ciemność za szybą. Nasłuchując kroków na korytarzu. Zdrowaś… Zdrowaś… Zdrowaś… Sześć kroków tam. Sześć z powrotem. Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi… Przysnęła, na podłodze pod oknem, gdy niebo szarzało.

      I nagle: Huk! Gwizd!