>
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1852 r.
Lydia stała obok Henry’ego Sturgisa, mężczyzny, który za kilka minut miał zostać jej mężem. Zdenerwowana, pełna wątpliwości i zaniepokojona tempem wydarzeń, po raz kolejny zadawała sobie pytanie, czy podejmuje właściwy krok.
Kiedy Henry oznajmił, że chce ją poślubić, nie bardzo wiedziała, jak zareagować. Krótki czas, który ze sobą spędzili, był wprawdzie ekscytujący, ale uznała, że nie należy działać pochopnie. Przed rokiem straciła matkę i od tamtej pory musiała radzić sobie w życiu sama. W tej sytuacji trudno jej było zdecydować się na intymny związek z mężczyzną.
Dlaczego? – zastanawiała się. Dlaczego jest tak przeczulona na punkcie szczerości i uczciwości? Dlaczego obawia się ulec emocjom i zaufać temu, co ze sobą niesie miłość? Ludzie na ogół nie mają z tym problemu. A więc dlaczego ona jest inna?
Bała się! Ale czego? Dopuszczenia drugiej osoby do swego życia i związanych z tym zobowiązań. Bo zobowiązanie oznacza przyjęcie kogoś do swego serca, ofiarowanie mu bezpiecznego miejsca, w którym wszystko byłoby możliwe i zrozumiałe. Zobowiązanie oznacza konfrontację w imię miłości z tym, co niesie życie. Brzmi prosto i zrozumiale, tyle że miała sama ze sobą pewien problem. Otóż nie wiedziała, czego tak naprawdę chce, w konsekwencji czego uważała, że byłoby to ryzyko porównywalne ze skokiem w nieodgadnioną otchłań bez dna.
Czy to się uda? Dobre pytanie… Targana rozterkami, czy wyjść za Henry’ego, czy nie, postanowiła, że na razie niczego w swoim życiu nie zmieni i poczeka, co przyniesie los. Jednak Henry’emu bardzo się śpieszyło i po dalszych próbach perswazji z jego strony oraz wskrzeszeniu nieproszonego upiora z przeszłości – upiora o postaci ojca, który okrutnie ją porzucił, gdy była dzieckiem, a teraz znów chciał wtargnąć w jej życie, czego za wszelką cenę pragnęła uniknąć – uległa tym namowom. Starała się przekonać samą siebie, że Henry Sturgis stanowi ucieleśnienie tego wszystkiego, czego pragnęła, a przede wszystkim zdoła wyzwolić ją od jej lęków.
Gdy tylko przyjęła jego oświadczyny, Henry natychmiast, wręcz z niestosownym jej zdaniem pośpiechem, nadał sprawie bieg. Nie miała nic do powiedzenia w kwestii przygotowań do ślubu. Za dwa dni mieli wyruszyć do Liverpoolu, a stamtąd do Ameryki, bo narzeczony tam mieszkał, a jego ojciec ponoć był ciężko chory. Na wypadek, gdyby coś mu się stało, Henry nie chciał przebywać po niewłaściwej stronie Atlantyku. To z tego powodu zatrzymali się w szkockiej wiosce Gretna Greek, modnym i romantycznym miejscu, gdzie można było zawrzeć natychmiastowe małżeństwo bez wymaganej zgody rodziców.
Stali więc przed podejrzanym duchownym, który za sowitą zapłatę zgodził się poprowadzić ceremonię. Miejscem zaślubin nie był co prawda kościół, ale panująca w pomieszczeniu cisza i dwoje świadków stwarzały nastrój powagi stosowny do okoliczności.
Lydia miała na sobie skromną suknię w malinowym kolorze, a na głowie budkę z szerokim półokrągłym rondem, ozdobioną małym bukiecikiem różowych i białych pączków róż. Spod budki wymykały się czarne loki, łagodnie pieszcząc jej twarz.
– Możemy zaczynać? – spytał duchowny, pochylając się ku nim.
– Tak – szybko odpowiedział Henry, nie kryjąc niecierpliwości. – Bardzo proszę.
Duchowny zapytał, czy są w wieku upoważniającym do zawarcia małżeństwa, jednak gdy odparli „tak”, drzwi do pomieszczenia gwałtownie się rozwarły, ktoś wparował do środka i rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu:
– Natychmiast wstrzymać ceremonię!
W pierwszej chwili Lydia pomyślała, że słuch ją myli, a przecież wyraźnie słyszała, że nakazano przerwanie ceremonii. Spłoszona odwróciła się w tej samej chwili co Henry.
Sytuacja wydawała się nierealna: świadkowie, ksiądz, słońce padające przez okno i dwaj obcy mężczyźni, którzy pojawili się znikąd. Wyższy, czyli ten, który próbował nie dopuścić do ślubu, zmierzał w ich kierunku. Obrzuciła go wzrokiem. Jego wysoka barczysta postać znamionująca siłę i sugerująca zdolności przywódcze, zdawała się przytłaczać pozostałe zgromadzone tu osoby.
– Nie można z tym zaczekać? – Duchowny był wyraźnie niezadowolony. – Przerwał pan uroczystość.
– Z uzasadnionego powodu.
Lydia poczuła dreszcz przebiegający jej po plecach, po czym utkwiła wzrok w intruzie.
– A jakiż to ponoć uzasadniony powód kazał panu wtargnąć bez zaproszenia i zakłócić uroczystość ślubną? – spytała ostrym tonem, mierząc go pogardliwym spojrzeniem.
Nieznajomy przeniósł wzrok z Henry’ego na nią, spoglądając z arogancją, która najpewniej była jego wrodzoną cechą. Zwęził niebezpiecznie oczy i wydął wargi, ale to, co wydawało się uśmiechem, było jedynie nawykową uprzejmością połączoną z lekceważeniem.
– Proszę wybaczyć kłopot, jaki sprawiłem, ale mam ku temu ważne powody, co pani, czego jestem pewien, wkrótce sama przyzna. Ten mężczyzna, którego ma pani poślubić, nie jest tym, za kogo się podaje. Gdybym nie zjawił się w porę, popełniłby przestępstwo.
– Jest pan policjantem? – Lydia spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Nie.
Czekała, aż wyjawi powód swojej interwencji, a intuicja podpowiedziała jej, że prawda, którą zaraz usłyszy, będzie gorsza niż jej najgorsze wyobrażenia. Stała nieruchomo obok Henry’ego, niemal bojąc się oddychać, w oczekiwaniu na dalsze słowa nieznajomego.
– Czuję się w obowiązku poinformować panią, że mężczyzna, który ma zostać pani mężem, już ma żonę.
Pod Lydią nogi się ugięły. Nikt z obecnych się nie odezwał. Twarz Henry’ego poszarzała, niemniej to on pierwszy otrząsnął się z szoku. Zacisnął wargi i przybrał czujny wyraz twarzy, niczym mały chłopiec, który po popełnieniu karygodnego występku nagle sobie uzmysłowił, że został przyłapany.
– Co to ma znaczyć? – spytał ostrym tonem, wlepiając wzrok w przybysza. – I co tu u diabła robisz?
– Chyba nie muszę ci tego wyjaśniać? – odpowiedział przybysz niebezpiecznie spokojnym tonem. – Czyżbyś rozum postradał, porywając się na tak niedorzeczny czyn?
Henry zadrżał na te słowa, ale narzucił sobie jaki taki spokój.
– A niech cię – mruknął, dodając coś pod nosem.
Lydia odwróciła oczy od intruza i popatrzyła na mężczyznę, który o mały włos nie został jej mężem, mówiąc sobie, że cokolwiek się dzieje, musi być pomyłką, dziwacznym koszmarnym snem na jawie. Niepodobna, żeby było inaczej. Ale przybysz był tak bardzo zdecydowany i absolutnie pewny siebie, że właściwie już wiedziała, że mówi prawdę, nawet jeśli nie była w stanie w pełni jej pojąć.
– Znasz tego mężczyznę, Henry? – zwróciła się do niedoszłego małżonka. – I skąd on zna ciebie? Odpowiedz.
Henry wprost emanował wrogością, która jawnie dowodziła, że nie tylko go zna, ale że jest bliski rękoczynów. Gniew zastąpił początkowy szok. Ignorując kobietę, którą miał poślubić, postąpił krok w stronę przybysza. Plecy miał sztywne, pięści zaciśnięte.
– Niech cię diabli, Golding! – warknął. – Niech diabli wezmą ciebie i twój wścibski nos!
– Chciałbyś, prawda? – Golding zaśmiał się sarkastycznie. – Wydawało mi się, że nie proszę o zbyt wiele, gdy nalegałem, żebyś dochował wierności Mirandzie, szczególnie po tym, co dla ciebie zrobiłem. Gdyby nie ja, byłbyś zrujnowany i wylądowałbyś w upadającej rodzinnej posiadłości, z trudem wiążąc koniec z końcem. Tymczasem prowadziłeś życie lorda i uganiałeś się za kobietami.
– Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? – spytał Henry.
– To nie było trudne. – Golding lekko się wzdrygnął. – Zostawiłeś moją siostrę, ale znudziła się jej samotność, więc pojechała za tobą do Londynu, a kiedy nie mogła cię odnaleźć,