2cf1-47af-5e39-badc-19ba37b113f7.jpg" alt="Okładka"/>
Dla Laurelin Paige,
Melanie Harlow
i Kayti McGee.
Zawsze będziemy mieć jezioro.
Powróz potrójny niełatwo się zerwie.
– KSIĘGA KOHELETA 4:12*
* Wszystkie cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.).
Prolog
Ash
Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, myślałem jak dziecko, rozumowałem jak dziecko. Gdy stałem się mężczyzną, wyzbyłem się dziecinnego sposobu działania.
Teraz widzimy jak w zwierciadle, niejasno; jednak wtedy zobaczymy twarzą w twarz.
Teraz znam po trochu, wtedy zaś poznam w pełni, jak teraz jestem znany Bogu.
Zawsze żywiłem upodobanie do fatalizmu obecnego w dawnych mitach i legendach. Do idei, że nasze drogi zostały zawczasu wytyczone przez jakąś zewnętrzną moc – przez Boga, wszechświat, los albo może przez połączenie tych sił. Do myśli, że odkąd zaczerpnąłem pierwszy oddech, moje ostatnie tchnienie było z góry wpisane w kanwę. Dlaczego ta myśl miałaby mnie fascynować, nie wiem, dość, że tak było. Może dlatego, że niesie obietnicę sensu. A sens jest tym, czego pragnę ponad wszystko.
Pragnę mieć poczucie, że to nie dzieje się na darmo.
Pragnę mieć poczucie, że moje życie nie dzieje się na darmo.
Wciąż wraca do mnie sen o jeziorze. Nieruchoma jak lustro i przejrzysta jak szkło tafla, nad którą snują się mgły. Jest tam łódź i kobieta, i miejsce, do którego mam się udać. Lepsze miejsce, za wodą.
Jest tam moja żona Greer. Jest moja matka, jest Morgan i rzecz dziwna, jest tam też matka Embry’ego, Vivienne. Płaczą nade mną, jak mogłyby płakać nad moim trupem, a dziób łodzi tnie wodę jak nóż, szybko i gładko.
Tam, za wodą oczekuje mnie lepsze miejsce.
To niełatwa sprawa, poznać dzień. Wybrać go. Pierdolę fatalizm, wciąż mam możliwość wyboru. Codziennie muszę wybierać zbroję – spinki do mankietów, spinkę do krawata, przypinkę z flagą – i oręż. Wciąż muszę stawiać czoło mężczyźnie, którego kocham i nienawidzę – i który odwzajemnia i moją miłość, i moją nienawiść – co dnia muszę odkładać swoje życie na bok i żyć nadzieją, że to, o co walczyłem, kruche dzieło weterana w czasach pokoju, ocaleje, kiedy już mnie nie będzie.
Muszę ufać – muszę wierzyć z całych sił – że moja ofiara ma sens. Że w ów przeklęty dzień, gdy padnę na kolana, będę padać ze świadomością, iż świat stał się choć trochę lepszy i bliższy pokoju. Odejdę, mając pewność, że ludzie, których kocham, są bezpieczni.
Umrę i powędruję do tamtego lepszego miejsca za wodą.
Teraz wiem to częściowo, wtedy zaś będę wiedział w pełni, jak jestem znany.
CZĘŚĆ I. Miecz
1
Ash
wtedy
Wyciągnąłem miecz z kamienia, gdy miałem dwanaście lat. Do miasta przyjechało wesołe miasteczko ze sznurami kolorowych lampek, watą cukrową i generatorami warkoczącymi w letnim upale, więc Althea dała Kay i mnie po dziesięć dolarów, żebyśmy się zabawili. Kay, zbyt wyniosła i za stara na jarmarczne rozrywki, kupiła sobie napój gazowany i spędziła wieczór na flirtowaniu oraz obnoszeniu się ze swoimi jaskrawoniebieskimi syntetycznymi warkoczykami, których zaplatanie zakończyło się aż po północy poprzedniego dnia.
Ja wydałem wszystko co do grosza w jednym miejscu. Między budkę, w której rzucało się kółka na kołek, a stragan z metalowymi kaczkami, do których strzelało się z korkowca, został wciśnięty mały pawilon ze sznurami lampek zamiast ścian i podłogą z trawy tak wytartej, że prześwitywała przez nią ziemia. To była rozrywka dla siłaczy, w rodzaju tych jak wielki młot ze skalą wskazującą siłę uderzenia – wyciągnij miecz z kamienia, to dostaniesz błyszczącą plastikową koronę wiszącą pod sufitem. Kto wyciągnąłby miecz do połowy, wygrałby pluszaka.
Kamień oczywiście odlano z cementu, a miecz nie był prawdziwy. Po prostu kawałek blachy zabezpieczony śrubami przed pełnym wysunięciem z szyn. Pułapka na frajerów, dokładnie takie gówno do wyciągania pieniędzy, na które moja przybrana matka nie pozwoliłaby mi wydać ani grosza, gdyby tylko tam była.
Jednak Althei tam nie było, a mnie nie wiedzieć czemu odbiła szajba. Być może zaświtała mi myśl, że pozłacana korona ładnie by się prezentowała na świeżo ozdobionej warkoczykami głowie mojej siostry. Zapewne jakąś rolę odegrała także młodzieńcza skłonność do popisów. A w jakiejś mierze po prostu nie sposób tego wyjaśnić – uparłem się i już. Dość, że w ów upalny letni dzień, pod chmurami piętrzącymi się jak samochody nad Missouri, wybuliłem dziesięć dolców za możliwość dziesięciokrotnego pociągnięcia miecza.
Dziewięciokrotnie szarpałem się z mieczem na darmo.
Za dziesiątym razem gładko wysunął się z kamienia.
To musiała być kwestia zmęczenia materiału, pękła jakaś śruba, coś zaklekotało, rozległ się brzdęk, a ja zatoczyłem się w tył, trzymając oburącz kawał blachy w kształcie miecza, zbyt ciężki, bym mógł go utrzymać wzniesiony pionowo do góry.
– Ożeż ty! – Pracownik wesołego miasteczka wytrzeszczał na mnie oczy. – Wyrwałeś go.
Zbyt osłupiały, żeby mu odpowiedzieć, dźwigałem miecz oburącz, jakby stanowił odpowiedź na wszystkie zagadki wszechświata. Do tamtej chwili byłem poczciwym, ale niczym niewyróżniającym się chłopcem – zbierałem przyzwoite oceny, dobrze spisywałem się na boisku, żyłem w zgodzie z niemal wszystkimi wokół. Jednak gdy tak stałem, dzierżąc w rękach zardzewiałe, zmatowiałe żelastwo i czując w dłoniach chłód metalu, a na twarzy tchnienie upalnej duchoty, przeszył mnie ekscytujący dreszcz potencjalności. Miałem uporczywe, naglące poczucie, że mam coś do zrobienia, pragnienie, by dokądś wyruszyć, kogoś odnaleźć. Zachwycające przeczucie istnienia lepszego, bogatszego świata znajdującego się niemalże w zasięgu mojej ręki, wrażenie, że wystarczy nieledwie sięgnąć, by rozgarnąć palcami powietrze jak zasłonę skrywającą świat będący czymś więcej niż moja dotychczasowa banalna egzystencja. Drzewa bujniej ulistnione, słońce gorętsze, wszystko intensywniejsze, wzmożone.
Teraz mogę spojrzeć z perspektywy czasu na ten pociąg, na to przeczucie, i nazwać je odkryciem własnego przeznaczenia – lub początkiem mojej dorosłej świadomości, zależnie od tego, czy jestem w danej chwili nastawiony mistycznie, czy pragmatycznie. Jednak wówczas nie znajdowałem słów. W jednej chwili byłem zwykłym chłopcem marnującym pieniądze na tandetną rozrywkę, w następnej młodzieńcem stojącym na przepaścistej krawędzi nowych możliwości, oszałamiających swą głębią.
Nigdy ani słowem nie wspominałem nikomu o tym, co wydarzyło się potem.
Pracownik wesołego miasteczka, klnąc ze zdumienia, irytacji i podziwu sięgnął po plastikową koronę i wyciągnął do mnie rękę… lecz nim zdążyłem przyjąć trofeum, ktoś mnie ubiegł.
To był mężczyzna – no, powiedzmy, młodzieniec – tuż po dwudziestce, chudy osobliwą chudością nasuwającą na myśl ptaka lub ledwie podrośnięte drzewko zimą. Blady, z niemal czarnymi oczami. I może sprawiały to jego wyraziste i zarazem delikatne rysy, a może staroświecka elegancja stroju, lecz naraz poczułem się skrępowany. Swoją niedojrzałością i zwyczajnością. Uświadomiłem sobie, że noszę