asis>
Copyright © by Will Dean, 2018
Copyright for the Polish edition © by Burda Media Polska Sp. z o.o., 2018
02-674 Warszawa, ul. Marynarska 15
Dział handlowy: tel. 22 360 38 42
Sprzedaż wysyłkowa: tel. 22 360 37 77
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
Tłumaczenie: Marta Komorowska / Słowne Babki
Redakcja: Grażyna Milewska / Słowne Babki
Korekta: Agnieszka Zygmunt, Lena Marciniak-Cąkała / Słowne Babki
Skład i łamanie: TYPO
Projekt okładki: Kid-Ethic / One World Publications
Zdjęcie na okładce: Martins Vanags / Shutterstock
Opracowanie graficzne okładki: Studio KARANDASZ,
ISBN: 978-83-8053-478-0
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw autorskich.
Skład wersji elektronicznej: Kamil Raczyński
Niniejsza książka jest utworem fabularnym. Nazwiska, postaci, firmy, organizacje, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora lub zostały wykorzystane w sposób fikcyjny. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących bądź zmarłych, zdarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.
Dla VP. Zawsze
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
1
Gavrik, Szwecja
Łoś wyłania się spomiędzy wybujałych sosen. Jest monstrualnie duży – waży pół tony, może więcej. Wciskam hamulec. Ciężarówka wibruje, kiedy zimowe opony wgryzają się w żwir. Dotykam włosów i włączam aparaty słuchowe. Rozlega się sygnał producenta, a potem zaczynam słyszeć. Łoś jest zaledwie trzydzieści metrów ode mnie. Stoi nieruchomo – szary, włochaty i cholernie wielki.
Silnik pracuje na jałowym biegu. Myślę o wypadku taty dwanaście lat temu, o jego samochodzie – a raczej o tym, co z niego zostało – i walę pięścią w klakson. Hałas wypełnia mi głowę, ale to nie jest prawdziwy dźwięk, nie taki, jak wy byście usłyszeli. W moim przypadku jest wzmocniony kawałkami plastiku, które mam za uszami. Klakson działa – byk rusza dalej drogą. Jądra zwisają mu nisko między chudymi szarymi nogami.
Powoli ruszam za nim. Serce bije mi za mocno i za szybko. Łoś wchodzi w plamę światła słonecznego i się zatrzymuje. Prehistoryczny gigant, dziki, przedwieczny, wyższy niż mój wypożyczony pikap. Hamuję i znów trąbię, ale zwierz nie wygląda na wystraszonego. Zaczynam dyszeć, pot występuje mi na czoło. Kabina nagle staje się duszna. W pobliżu nie ma policji. Nie widzę świateł żadnego innego samochodu ani przed sobą, ani za sobą.
Futro pokrywające poroże łosia błyszczy w słońcu. Samiec kręci ciężką głową i ustawia się przodem do mnie, zmieniając postawę. Las Utgard wokół ciemnieje. Łoś uderza kopytem, rozbijając cienką warstwę lodu na dziurze w drodze. W świetle reflektorów widzę, jak brudna woda ochlapuje jego futro, a on patrzy prosto na mnie, opuszcza łeb i szarżuje.
Hamuję, wrzucam bieg wsteczny i grubą gumową podeszwą buta wciskam gaz do dechy. Mój krzyk brzmi obco. Ciężarówka rusza w tył, powiększa się odległość między mną a bykiem, moją twarzą a jego pyskiem, moimi wydepilowanymi brwiami a jego twardym jak skała porożem.
Wyjmuję z kieszeni telefon i kładę go na kolanach, chociaż powszechnie wiadomo, że w Utgardzie nie ma zasięgu. Przeskakuję wzrokiem między przednią szybą a lusterkiem wstecznym, próbując patrzeć jednocześnie do przodu i do tyłu. Widzę, jak coś się porusza pomiędzy drzewami – coś szarego, może człowiek – ale po chwili znika. To moja wina. Nie powinnam była jechać za łosiem. Nad jego rogami widzę matowe niebo i moje myśli płyną do taty. Wjeżdżam w dziury i na połamane gałęzie, ale w świetle reflektorów wciąż widzę czarne ślepia. Jadę trzydzieści kilometrów na godzinę na wstecznym biegu. Telefon spada mi z kolan i grzechocze pod nogami. Przyspieszam. Jest coraz ciemniej, a byk nadal idzie wprost na mnie. Wjeżdżam lewą oponą do rowu i muszę ostro skręcić, żeby się z niego wydostać. Wtedy rogi zwierzęcia przejeżdżają po zderzaku. Metaliczny odgłos drapania przeszywa mi uszy. Nic nie widzę. Czuję, jak sztyft z balsamem do ust wbija mi się w udo. Nagle dostrzegam mignięcia w lusterkach – to reflektory czyjegoś auta.
Mam za sobą ciężarówkę albo traktor. Cokolwiek to jest, zmierza wprost na mnie. Wcale mnie to nie cieszy. Miejsca na drodze wystarczy tylko dla jednego z nas. Rogi znów drapią w maskę. Mrużę oczy, kiedy słyszę zgrzyt. Zaschło mi w ustach, jest mi gorąco. Z jednej strony mam łosia, a z drugiej, gdybym zawróciła, czeka mnie pewne zderzenie czołowe.
Wtedy słyszę wystrzał.
Spłoszony łoś biegnie w stronę drzew, przeskakuje przez rów i znika w mroku lasu. Migają mi jeszcze jego tylne racice i Utgard pochłania go z powrotem.
Pocą mi się dłonie, kierownica jest wilgotna i śliska. Hamuję, ale nie gaszę silnika. Pojazd za mną – może quad, którego myśliwi użyli do transportu zabitej zwierzyny – skręcił w las.
– Oddychaj – mówię do siebie. – Oddychaj.
Uratował mnie wystrzał z karabinu w pierwszym dniu sezonu polowań na łosie. Trzy lata temu, w Londynie, taki dźwięk trafiłby na nagłówki gazet i wzbudził przerażenie. Teraz, tutaj, w regionie Värmland, w tym życiu, jest normalny – a nawet oznacza bezpieczeństwo.
Zdejmując sweter przez głowę, zaplątuję się w pas. Przez chwilę się z nim szamoczę, zgrzana i zdezorientowana, zanim udaje mi się wyswobodzić. Z dzianiny spływają naelektryzowane pasma cienkich blond włosów.
Wrzucam bieg i ruszam. Wolniej niż przedtem, wolniej, niżbym chciała, ostrożnie, na długich światłach, zerkając w ciemne miejsca na poboczach. Potem wjeżdżam ciężarówką pod górę, na asfaltową drogę, i znów kieruję się w stronę Gavrik. Na E16 nadal korek, ale odtąd zamierzam się trzymać autostrady. Koniec skrótów przez las.
Jestem zmęczona i głodna. Adrenalina zaczyna spadać. Mam trzydzieści dwie godziny na dokończenie ośmiu artykułów, zanim w czwartek wieczorem pójdziemy do druku. Przełączam na światła mijania. Nadal słyszę odgłos rogów drapiących w maskę. Mijam tablicę z nazwą „Gavrik” i pojawiają się latarnie. Cywilizacja powraca stopniowo. Najpierw odblaski i linie pośrodku jezdni, teraz miejskie oświetlenie. Mroczne lasy niech się, kurwa, trzymają z daleka. Pragnę chodników, kawiarni, kin i fast foodów, bibliotek, barów i parkometrów. Chcę tego, co przewidywalne i wytworzone przez człowieka.
Przejeżdżam pomiędzy McDonaldem z okienkiem drive-in a supermarketem ICA Maxi i wjeżdżam na Storgatan, główną ulicę miasteczka. Tętno mi zwalnia, ale przed oczami wciąż mam wypadek taty – chociaż mnie przy nim nie było. Moje wspomnienia to kłamstwa, obrazy, które narosły przez lata. Jadę dalej. Bliźniacze kominy fabryki lukrecji majaczą w tle jak wieże katedry. Sklepy kończą pracę i sprzedawcy się żegnają, jak najzwięźlej, zanim pobiegną z podniesionymi kołnierzami do swoich volvo i wrócą do domów z ogrzewaniem podłogowym i wielkimi telewizorami.
Miejsce parkingowe jest oznaczone moim nazwiskiem. Zupełnie niepotrzebnie, bo w miasteczku jest nadmiar parkingów. Zbudowano je z myślą o przyszłości, ale nikt nie wie, kiedy nadejdzie ta przyszłość, w której Gavrik urośnie o połowę, ani czy w ogóle się to stanie. Nic na to nie wskazuje.