Wielka szkoda, bo dom jest świetny, okna ma na południowy zachód. Można stamtąd trzymać pod ogniem całe moje lewe skrzydło.
Poniżej okien zasłoniętych cegłami, tak że zostały z nich tylko wąskie szczeliny, stał ciężki karabin maszynowy. Kaemista nie miał furażerki, z głową obwiązaną zakurzonym i przesiąkniętym dymem bandażem zakładał nową taśmę, a dowódca obsługi, obnażywszy białe zęby, obracał w ustach kawałek kiełbasy, szykując się na to, że za pół minuty znowu będzie strzelał.
Podszedł dowódca kompanii, lejtnant. Z kieszeni jego bluzy wystawał biały aster.
– Zuch – z uśmiechem pochwalił go Bieriozkin.
– Oj, dobrze, że was widzę, towarzyszu kapitanie – ucieszył się lejtnant. – Jak wam powiedziałem w nocy, tak właśnie jest, znowu poszli na dom sześć łamane przez jeden. Zaczęli punktualnie o dziewiątej. – Popatrzył na zegarek.
– Jest tu ze mną dowódca pułku, jemu zameldujcie.
– Wybaczcie, nie poznałem. – Lejtnant żwawo zasalutował.
Sześć dni temu nieprzyjaciel odciął kilka domów w pasie obrony pułku i zaczął metodycznie, po niemiecku je unicestwiać. Radziecka obrona gasła pod ruinami, gasła wraz z życiem broniących się czerwonoarmistów. Tylko w jednym budynku fabrycznym z głębokimi piwnicami trwała nadal. Mocne ściany wytrzymywały uderzenia, chociaż w wielu miejscach były przebite pociskami i nadgryzione granatami. Niemcy starali się zniszczyć ten budynek z powietrza; trzykrotnie samoloty zrzucały na niego bomby burzące. Cała narożna część domu runęła. Piwnice pod ruinami natomiast pozostały całe, tak że obrońcy oczyścili ruiny, ustawili cekaem, lekkie działo oraz moździerze i nie pozwalali się Niemcom zbliżyć. Dom ten był szczęśliwie położony – Niemcy nie zdołali znaleźć żadnych przejść podziemnych.
Dowódca kompanii, składając Bieriozkinowi meldunek, powiedział:
– Próbowaliśmy w nocy do nich dotrzeć, ale nam się nie udało. Jeden zabity, dwóch wróciło rannych.
– Na ziemię! – straszliwym głosem krzyknął w tym momencie obserwator, więc kilku ludzi padło plackiem, a dowódca kompanii nie dokończył meldunku, zamachał rękami, jakby miał zanurkować, po czym runął na podłogę.
Zbliżyło się przenikliwe wycie, a za chwilę łoskot śmierdzących i dusznych eksplozji wstrząsnął nagle ziemią i sercami. Gruby czarny kloc gruchnął na podłogę, podskoczył, poturlał się pod nogi Bieriozkinowi, który myślał, że to polano podrzucone siłą wybuchu; omal nie uderzyło go w nogę.
Wtem zorientował się, że to pocisk niewybuch. Napięcie w tej sekundzie było nie do wytrzymania.
Ale pocisk nie eksplodował, zniknął jego czarny cień, który pochłonął niebo i ziemię, zasłonił przeszłość, odrąbał przyszłość.
Dowódca kompanii podniósł się na nogi.
– Masz babo placek! – powiedział czyjś zmieszany głos, a drugi dodał ze śmiechem:
– No, już myślałem, że po nas.
Bieriozkin otarł pot, który nagle wystąpił mu na czoło, podniósł z podłogi biały aster, strząsnął z niego ceglany pył, wetknął lejtnantowi kwiatek do kieszeni bluzy i powiedział:
– Dostaliście go pewnie w prezencie… – po czym zwrócił się do Podczufarowa: – Wiecie, czemu u was mimo wszystko jest spokojnie? Bo dowództwo tu nie przychodzi. Ci zawsze czegoś od człowieka chcą: Masz dobrego kucharza, to ci go zabiorę. Masz doskonałego fryzjera czy tam krawca – oddaj. Muszą pobrać haracz! Wykopałeś sobie dobry schron – wyłaź no z niego. Masz dobrą kapustę kiszoną – przyślij mi ją. – Ni stąd, ni zowąd zapytał lejtnanta: – A dlaczego tamci dwaj wrócili, zamiast dotrzeć do okrążonych?
– Oberwali, towarzyszu dowódco pułku.
– Rozumiem.
– Macie szczęście – powiedział Bieriozkinowi Podczufarow, kiedy wyszli z domu i szli przez ogrody, gdzie wśród żółtej naci kartoflanej kryły się okopy i ziemianki drugiej kompanii.
– Któż to wie, czy mam szczęście – odparł Bieriozkin i zeskoczył na dno okopu. – Jak w warunkach polowych – dodał tonem, jakim mówi się: „Jak w kurorcie”.
– Do wojny najlepiej przystosowana jest ziemia – rzekł Podczufarow. – Przywykła. – I wracając do rozmowy zaczętej przez dowódcę pułku, dodał: – Co tam kucharza, dowództwo to nieraz babę potrafi człowiekowi odebrać.
W całym okopie żołnierze przekrzykiwali się, trzeszczały karabiny, terkotały krótkie serie z pepesz i cekaemów.
– Dowódca kompanii zginął, dowodzi politruk[8] Soszkin – wyjaśnił Podczufarow. – To jego schron.
– Jasne, jasne – pokiwał głową Bieriozkin, zajrzawszy przez półotwarte drzwi schronu.
Koło stanowiska cekaemów dopędził ich czerwonolicy, czarnobrewy politruk Soszkin i ponad potrzebę głośno wykrzykując poszczególne słowa, zameldował, że kompania prowadzi ogień, żeby przeszkodzić Niemcom w koncentracji do ataku na dom „sześć przez jeden”.
Bieriozkin wziął od niego lornetkę; wpatrywał się w krótkie rozbłyski strzałów, w płomienne języki, które moździerze wywalały z gardzieli.
– O, drugie okno na drugim piętrze, tam chyba rozgościł się strzelec wyborowy.
Ledwie powiedział te słowa, w oknie, na które wskazywał, błysnął ogieniek, świsnęła kula i uderzyła w ścianę okopu między głową Bieriozkina a głową Soszkina.
– Szczęściarz z was – zauważył Podczufarow.
– Kto tam wie, czy ze mnie szczęściarz – znów odparł Bieriozkin.
Podeszli okopem do wynalazku tutejszej kompanii: rusznica przeciwpancerna była umocowana lemieszami na kole wozu.
– Mamy tu kompanijną zenitówkę – pochwalił się sierżant o niespokojnych oczach i z zakurzoną szczeciną na brodzie.
– Czołg o sto metrów, koło domu z zielonym dachem! – krzyknął Bieriozkin takim głosem, jakim woła się na ćwiczeniach.
Sierżant szybko obrócił koło i długa lufa rusznicy nachyliła się ku ziemi.
– A u Dyrkina jeden żołnierz – powiedział Bieriozkin – dorobił do rusznicy snajperski celownik i przez dzień zniszczył trzy cekaemy.
Sierżant wzruszył ramionami.
– Dyrkin ma dobrze, siedzi na fabryce.
Poszli dalej okopem i Bieriozkin, kontynuując rozmowę, którą zaczął na samym początku obchodu, powiedział:
– Paczuszkę im wysłałem, bardzo dobrą. No i rozumiecie, żona nic nie pisze. Odpowiedzi jak nie ma, tak nie ma. Nawet nie wiem, czy paczka doszła, czy nie. A może są chore? W ewakuacji łatwo o nieszczęście.
Podczufarow nieoczekiwanie przypomniał sobie, jak to niegdyś wracali na wieś cieśle chodzący na zarobek do Moskwy i przynosili podarunki – żonom, dzieciom, starcom. Dla nich ciepło i urok domowego życia zawsze więcej były warte niż zgiełk i światła wielkiego miasta.
Po półgodzinie wrócili na stanowisko dowodzenia batalionu, ale Bieriozkin nie wszedł do piwnicy, tylko pożegnał się z Podczufarowem na dworze.
– Dajcie domowi „sześć przez jeden” wszelkie możliwe wsparcie – powiedział. – Nie podejmujcie prób dojścia do nich, my to zrobimy w nocy siłami pułku – po czym zaczął mówić o czym innym: – Teraz tak. Nie podoba mi się wasz stosunek do rannych. Na kwaterze macie kanapy, a ranni leżą na podłodze. Co jeszcze. Nie posłaliście po świeży chleb, a ludzie jedzą suchary.