Max Czornyj

Grób


Скачать книгу

      Liza rozejrzała się, starając się uchwycić spojrzenie jednego z dwóch techników plączących się obok grafitowej furgonetki. Obaj byli zbyt zajęci, by zwrócić na nią uwagę. Poruszali się niespiesznie, bo – ku ich zadowoleniu – okolicę od świata oddzielały czerwono-białe taśmy policyjne. Cieszyły się większym szacunkiem niż te informujące o terenie robót budowlanych.

      Robotnicy zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Na miejscu, zgodnie z życzeniem komisarz, pozostały jedynie dwie koparki. Chciała, aby Rembert zastał praktycznie taką samą scenerię, jaką zastała ona. O dziwo, do lasu nie dostali się jeszcze przedstawiciele mediów. Dzięki temu w okolicy panowała niemal zupełna cisza, przerywana jedynie niepokojącym szumem wiatru.

      – Idź. – Langer skinęła głową. – Ja już tam byłam i nie wyczaruję nic więcej.

      Orest przyjrzał się jej uważnie.

      – Czyżby wielka gwiazda policji miała dość?

      – Nie drażnij mnie.

      – Przecież najgorszy widok to dla ciebie kaszka z mleczkiem. Ubóstwiasz to. Jesteś sadystką, i dobrze o tym wiesz. Żywisz się swoją pracą.

      – Znów mnie analizujesz? – Komisarz wytrzymała spojrzenie Remberta. – Nie zrobię ani kroku, żeby drugi raz nie deptać śladów. Technicy i tak mają ochotę mnie zabić.

      – Rzucasz mnie lwom na pożarcie?

      Langer nie odpowiedziała. Z ponurą miną skinęła głową, dając znać, że chwila rozprężenia dobiegła końca. Podobne utarczki potrafiły rozładować stres i przygotować na najgorsze, ale nie mogły trwać zbyt długo. Oboje doskonale o tym wiedzieli.

      – Okej. Do roboty!

      Rembert poprawił kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli i wbił dłonie w kieszenie granatowych spodni. Powolnym krokiem ruszył w stronę wykopu. Jeden z kryminalistyków coś do niego krzyknął, lecz psycholog całkowicie go zignorował. Miał nadzieję, że Langer stanie w jego obronie. Nie pomylił się, bo po chwili za plecami usłyszał szorstką wymianę zdań.

      Im bliżej dołu się znajdował, tym więcej domysłów krążyło mu po głowie. Podobnie jak Liza, do prowadzenia wielu spraw miał niesztampowe podejście. Jadąc na miejsce zdarzenia, nie chciał żadnych informacji. Po prostu miano go dowieźć i pozwolić działać. Każde zdanie, intonacja i uzupełniające je mimika lub gest potrafiły zniszczyć świeżość odbioru. Jeżeli miał odtwarzać jakieś zajście lub sposób działania sprawcy, musiał być jak dziecko zapamiętujące twarz rodziców. Jego umysł musiał stanowić białą kartę, pozbawioną uprzedzeń oraz naleciałości cudzych emocji. Wystarczyło mu, że z zachowania Langer wywnioskował, jak bardzo jest zdenerwowana. Mimo że była wyjątkowo odporna psychicznie, wyczytał z jej ruchów niepewność i zdezorientowanie. Mógł się założyć, że czuje się całkowicie skołowana. Nie miała żadnych teorii ani przypuszczeń. To, co widziała, wywołało w niej szok. Nie tak potężny, jak ten spotykany na przykład u ofiar wypadków, ale na tyle wyraźny, że przybrała maskę. Nie zachowywała się tak swobodnie jak zwykle ani nie kipiała specyficzną energią.

      Ostatnie dwa kroki Rembert zrobił z zamkniętymi oczami. Wsłuchiwał się w świst wiatru w koronach drzew, zza pleców dobiegały go odgłosy kłótni Lizy i kryminalistyków. Gdzieś w oddali żałośnie pogwizdywał jakiś ptak. Powietrze miało duszny zapach nagrzanej ziemi i wilgoci. Zapach grobów. Poza tym czuł…

      TO.

      Zbyt dobrze znał ten zapach, by go z czymś pomylić.

      Otworzył oczy i wyjął dłonie z kieszeni. Czubki jego butów znajdowały się kilkanaście centymetrów od krawędzi wykopu. Przez chwilę patrzył właśnie na nie. Następnie powoli, jakby dawkując emocje, powiódł wzrokiem dalej. Prosto ku…

      Gwałtownie odwrócił głowę.

      Zamrugał i nabrał głęboko powietrza. Odciął się już od otaczającego go świata. Nie mógł utracić doskonałego skupienia, więc z powrotem spojrzał w głąb wykopu. Zmusił się, by szeroko otworzyć oczy. Teraz nie słyszał ani kłótni, ani szumu drzew. Całą jego uwagę pochłonęło to, co znajdowało się kilkadziesiąt centymetrów niżej.

      Spoglądał na co najmniej kilka makabrycznie splątanych zwłok. Mężczyźni oraz kobiety ubrani byli w strzępy rozpadającej się odzieży. Łyżka koparki rozerwała nadgniłe ciała części z nich. Na samym skraju wykopu leżała wyrwana z barku, sczerniała ręka. Kilka centymetrów dalej tkwiła głowa kobiety z kręconymi, czarnymi włosami. Cienka niczym pergamin skóra odeszła z połowy jej twarzy. Zamiast nosa zionęła czarna pustka wnętrza mózgoczaszki. Fioletowe wargi były zapadnięte i niemalże zlewały się z brązowym strzępem skóry na podbródku, jakby kobieta poplamiła się jakimś gęstym sosem. Zza warg wystawały białe, drobne zęby. Kilku brakowało. Mimo że usta były rozwarte, w środku nie było widać żadnych pozostałości języka.

      Rembert przeniósł wzrok na kolejne ciało. Zostało odsłonięte tylko częściowo i ponad powierzchnię ziemi wystawały jedynie ręka z kurczowo zaciśniętą dłonią oraz fragment rozpadającej się klatki piersiowej. Powłoki brzuszne zasuszyły się i zapadły. Skóra na biodrze pękła, odsłaniając biel kości. Tuż obok niej z ziemi wystawała pokrywa czaszki z resztką krótkich siwych włosów. Nieco dalej znajdowały się piszczel oraz niemalże całkowicie pozbawiona tkanki stopa. Paliczki rozpadły się niczym rzucona o tablicę kreda. Ze ściany wykopu zwisała zdarta z któregoś ze szkieletów zmarszczona brązowa skóra. Przypominała ogromny płat wędzonych smakołyków rzucanych psom do obgryzania. Jednak wyraźnie dało się na niej dostrzec pępek oraz fragment podbrzusza z włosami łonowymi.

      Kolejna głowa tkwiła kilkanaście centymetrów poniżej czubka buta Remberta. Była obrócona bokiem tak, że można było wyraźnie dostrzec obkurczoną resztkę płatka ucha i brązowo-czarną skórę rolującą się na kości policzkowej. Obklejony ziemią policzek został mocno trącony rozkładem. Odsłaniał pojedyncze, nierówne zęby. Z uszkodzonego oczodołu wypełzł gruby biały robal.

      Rembert przytknął dłoń do nosa i się wyprostował. Starał się zapamiętać każdy szczegół. Choć łyżka koparki zmieniła ułożenie ciał, to nadal mogło być ono istotne.

      – No, do roboty, chłopie – szepnął do siebie. – Nie pękaj.

      Jego uwagę natychmiast przykuło kilka szczegółów.

      6.

      – I co o tym powiesz, Oreście?

      Langer z upodobaniem zwracała się do Remberta, odmieniając jego imię. Wymawiała je, przedłużając głoski niczym hrabina przyzywająca nosowym głosem kamerdynera Lee-ooona. Niemal zawsze przy tym mina psychologa wprawiała ją w lepszy nastrój. Niemal zawsze, bo tym razem Orest pozostał śmiertelnie poważny.

      Stali kilkanaście metrów od wykopu, prawie dokładnie naprzeciw powalonych sosen. Za plecami Langer zaparkowana była furgonetka kryminalistyków, a niedaleko łomotała targana wiaterkiem policyjna taśma. Aktywiści proekologiczni oraz budowlańcy zniknęli. Szef ekipy zaklinał się jednak, że nie pozwoli na kolejne wstrzymanie prac przez państwo. Bez względu na to, co „ci cholerni greenpeace’owcy nawrzucali do tych dołów”.

      – Podejrzewasz, że to ofiary zbiorowego mordu? – Rembert otarł chusteczką pot z czoła.

      Langer spojrzała na niego z ukosa.

      – W naszym związku to nie ty jesteś od zadawania pytań.

      – Czasem odpowiedzi innych pozwalają mi udzielić swoich.

      – Albo się zasugerować.

      – Nie. – Rembert energicznie pokręcił głową. – Kiedy już wszystko zobaczyłem,