Max Czornyj

Grób


Скачать книгу

na której komórce znajdował się filmik uwieczniający przepychanki z budowlańcami, nie zamierzała współpracować z policją. Najwyraźniej nie zależało jej na szybkim odzyskaniu telefonu. Odmówiła podania hasła do urządzenia i udostępnienia plików. Miała takie prawo. Tym samym uruchomiła maszynę biurokratyczną, nieświadomie obaliła kilka drzew potrzebnych do stworzenia papieru na dziesiątki dokumentów, a przede wszystkim – zmusiła do pracy policyjnych informatyków. Ci ze względu na model telefonu obiecali, że poradzą sobie z jego zabezpieczeniami do następnego przedpołudnia. Zapewniali, że jeżeli zajdzie taka potrzeba, będą harować całą noc. Liza szczerze w to wątpiła. Tym bardziej, że ich praca w nocy sprowadziłaby się do godzin spędzonych przed komputerami we własnych domach. Bez kontroli, bata nad głowami i ponagleń. Zapewne z wyciszonymi komórkami. W końcu nie mogli się rozpraszać.

      Nic na to nie mogła poradzić. A nauczyła się, żeby nigdy się nie zadręczać rzeczami, na które nie ma wpływu. Przynajmniej starać się tego nie robić. Tym bardziej, że informatykom pozostał jeszcze kawał dnia. Odrobina nadziei na pchnięcie choć jednego elementu sprawy do przodu.

      Gdy Langer i Rembert wrócili na komendę, minęła już czternasta. Ona osobiście dopilnowała zabezpieczenia terenu oraz wydobycia pierwszych szczątków. Poza tym musiała odbyć przymusową pogawędkę z przybyłym na miejsce prokuratorem i podzielić się z nim swoimi teoriami. Właściwie to nawet nie były teorie. Zbyła go, podając kilka kompletnie abstrakcyjnych pomysłów. Te bardziej konkretne wolała zachować na później. Prokurator, jako nadzorujący czynności, mógł ją zmusić do przyjęcia określonej strategii, i dopiero wtedy zamierzała przedstawić mu argumenty zaprezentowane choćby przez Oresta. To gwarantowało pewien luz. Poza tym akurat ten prokurator nie sprawiał wrażenia nadgorliwca.

      Liza zerknęła na tablicę ze skrzyżowanymi łyżką oraz widelcem i informacją, że zjazd do knajpy Baltic Food znajduje się pięćset metrów przed nimi. Niemal na samych przedmieściach Gdańska przy trasie E75. Znaleźli się tu, gdyż nadrobili parę kilometrów, by nie tłuc się drogą gminną o standardzie i szerokości ścieżki rowerowej z paleolitu.

      – Chcesz coś zjeść? – zaproponowała, delikatnie zwalniając. – Ja stawiam.

      Rembert oderwał wzrok od drogi i spojrzał na nią z lekkim uśmiechem. Przez kilka sekund bez słowa się jej przypatrywał.

      – No co?

      – Wspólną wyżerkę zaproponowałem ci po raz pierwszy w dniu, kiedy się poznaliśmy.

      – Prowadzisz dziennik najważniejszych chwil swojego życia?

      – Nie. Po prostu pamiętam, co mi wtedy odpowiedziałaś.

      Liza spojrzała na psychologa z ukosa.

      – Hę? Aż tak cię obraziłam?

      – „Tylko szlugi i kawa”. Tyle odpowiedziałaś na moje awanse.

      – Musisz mi to przypominać? Czy każdy pieprzony psycholog przypomina pacjentom chwile, gdy byli w dołku?

      – Nie jesteś moją pacjentką. – Rembert z powrotem odwrócił się w stronę okna. Po obu stronach ekspresówki ciągnęły się szerokie pasy bezdroży. W oddali po prawej majaczył tandetny, pomalowany na niebiesko lokal przypominający nadmorskie bary rybne. – Nie wiem, czy to jest najlepszy wybór na romantyczny obiad.

      – W zjedzeniu czegokolwiek po tym, czego się dzisiaj naoglądaliśmy, nie ma miejsca na romantyzm. Poza tym to nie randka. – Langer gwałtownie weszła w zakręt i zjechała w asfaltową drogę dojazdową. Wyhamowała dopiero na niewielkim parkingu, na którym stało kilkanaście aut. – Serwują tu dobre rzeczy – odezwała się pewnym tonem. – Nie oceniaj tej budy po pozorach.

      Choć Rembert nie był do końca przekonany, wkrótce musiał przyznać Lizie rację. Pstrąg z pieca podany z młodym szpinakiem i ciecierzycą w sosie winnym smakował doskonale. Bez wątpienia był pierwszej świeżości. Mimo to psycholog wciąż miał przed oczami obrazy zaobserwowane przed paroma godzinami. Choć nie była to dla niego pierwszyzna, nie mógł pozbyć się zapachu wilgotnej ziemi oraz jej specyficznego posmaku. Z początku rozgrzebywał danie, lecz wreszcie dał się ponieść mistrzostwu szefa kuchni. Cały niesmak i ohyda wspomnień błyskawicznie uleciały. Zastąpiła je czysta przyjemność ucztowania.

      Langer się nie patyczkowała. Pochłonęła łososia serwowanego na pesto z czosnku niedźwiedziego wraz z boczniakiem królewskim oraz musem z moreli. Spałaszowanie całej porcji zajęło jej mniej niż pięć minut. Dopiero gdy przełknęła ostatni kęs, zerknęła na Remberta i zdała sobie sprawę, że marzył o tym, by zaproponowała mu spróbowanie.

      – Polecałam ci właśnie tego łososia – odezwała się, wyciągając lufkę oraz papierosy. Siedzieli przy stoliku na zewnątrz, więc nie musiała się nigdzie przenosić. Przyjemny wiatr rozgarniał upał i łomotał czapą ogromnego granatowego parasola z nadrukowaną kotwicą.

      – Pesto z czosnku niedźwiedziego za bardzo kojarzyło mi się z posmakiem lasu. – Rembert się uśmiechnął. Jego zaróżowiona twarz przypominała twarz rozmarzonego nastolatka. – A później zrobiło mi się to całkiem obojętne.

      – Mówiłam, że to dobre miejsce.

      – Często tu jadasz?

      Langer wzruszyła ramionami. W rzeczywistości jadła tu tylko raz. Kilkaset metrów stąd na bocznej drodze jej narzeczony miał wypadek. Spłonął we wraku auta. Po kilku miesiącach od tamtego wydarzenia coś ją tu przyciągnęło. Chciała na własne oczy zobaczyć miejsce, w którym rzekomo wypadł z drogi. Dość prosty odcinek z szerokim poboczem oraz dobrą widocznością. Biegli stwierdzili, że wpadł w poślizg. Tylko dlaczego nigdzie nie było śladów gwałtownego hamowania? Dlaczego później się okazało, że był zamieszany w sprawę głośnego napadu na bank? Choć zapewne o tym nie wiedział, jako doskonały informatyk sporządził systemy zabezpieczające skrytki przestępców. Mogli je otworzyć tylko równocześnie, za ogólną zgodą.

      Liza zdała sobie sprawę, że Orest uparcie się w nią wpatruje.

      – Mam coś na twa…

      Dopiero po chwili zrozumiała, że dzwoni jej komórka. Kobiecy wrzask dobiegający z jej kieszeni zwrócił uwagę innych klientów. Pospiesznie odebrała. Zamieniła kilka zdań, po czym schowała telefon.

      – Dziwne… – szepnęła.

      Rembert splótł dłonie i nerwowo zastukał paznokciami. Liza podniosła na niego wzrok. Drgnęła, jakby się obudziła.

      – Przepraszam… Dzwonił Wojtiuk. – Nazwisko aspiranta wymówiła z wyraźną niechęcią. – Nasze ekologiczne dredziary przysięgają na wszystkie świętości, że nie wykopały tych dołów. Ich koleżka odmówił współpracy i chce, żeby mu sprowadzić papugę. Właściwie nie mamy żadnych podstaw, żeby psuć im krew, ale…

      – Ale?

      – Nie, nic. Po prostu kto inny miałby tam kopać? Akurat tuż obok miejsca, w którym pochowano Bóg wie ilu ludzi. Wiesz, że nie wierzę w cholerne przypadki, nawet jeśli chodzi o wyścig plemników do jajeczka…

      Langer oderwała filtr od papierosa i wyrzuciła go do popielniczki. Słońce schowało się za chmurą, a po parkingu przesunęła się ostra linia dzieląca światło od cienia. Nagły powiew wiatru wzbił w powietrze wir nieuprzątniętego popiołu. Lizie przypomniało się dziwne wrażenie, które miała w lesie. Przeświadczenie, że coś lub ktoś kryje się za drzewami i uparcie się w nią wpatruje. Po raz kolejny poczuła na sobie złowrogie spojrzenie.

      Конец ознакомительного фрагмента.

      Текст предоставлен ООО «ЛитРес».

      Прочитайте