pierwszy. U baszty iglarzy
Marcin Wilga, starszy cechu orylów i włóczków1, sprawiał imieniny. Wczesnem popołudniem zaczęli się schodzić kumotrowie i przyjaciele, kumoszki i krewniaczki.
Dworek Marcina położony na przedmieściu Krakowa, zwanym Rybaki, oddzielony był od Wisły małym tylko ogródkiem i składał się z dwóch izb i kuchni. Wchodziło się po czterech schodkach na ganek z dwiema ławkami, potem do sieni; z sieni na prawo była izba mieszkalna Marcinów i Jagny, ich jedynaczki, na lewo świetlica, czyli bawialnia, w dni uroczystości rodzinnych.
Dziś ta świetlica roiła się od gości, a coraz to nowi przybywali. Marcinowa krzątała się z córką w kuchni; krajały białe ciasto na cieńsze kawałki, a żytni chleb na grube kromki; składały na jednej płaskiej misie plastry słoniny i kiełbasy, na drugiej pięknie upieczone i zręcznie rozebrane gęsi, jako przynależy w dzień tak uroczysty. Duże sito aż się rwało pod stosem glonków sera z kminkiem, na drugim piętrzyła się góra miodowych placków.
Gdy już wszystko było pięknie zładzone2, zawołano do pomocy Kasię Jędrusównę, siostrzenicę Marcinowej; i weszły wszystkie trzy do świetlicy z wielką okazałością, dźwigając sutą przekąskę. Dzbany z owsianym piwem warzonym w domu i gąsiory z miodem stały w sieni za drzwiami; wiadomo bowiem każdemu, że napój wszelaki ma rozgrzewać serce i wnętrze człowieka, ale sam winien być wystudzony jak należy. Ciepłym piwem nikogo nie uraczysz.
Rozpoczęło się częstowanie, przymawianie, zapraszanie, jako przystoi w prawdziwie gościnnym domu. Ukazały się półkwarcia z piwem i mniejsze, blaszane kubki z miodem. Pito na zdrowie solenizanta, na podziękowanie gospodyni, na prędkie weselisko Jagienki, na pomyślność całej rodziny, na powodzenie cechu. Zasię Marcin kłaniał się na wsze strony, dziękował i wnosił zdrowie sławetnych panów Starszych, panów Majstrów, a sercem umiłowanych kumotrów. Zaczem odsapnąwszy nieco, pił na zdrowie młodzieży, w ręce najstarszego z czeladzi rzemieślniczej, której ze względu na złotowłosą Jagnę i czarnobrewą Kasię zebrało się sporo.
Gdy już pierwszy smak zaspokojono, a pochwały wybornego jadła i grzeczne słówka nieco przycichły, Marcin pociągnął żonę za rękaw.
– Matka, zaściel ta świeżym obruskiem stół w przeciwku, Jagna niech przystroi kubków i ze dwa gąsiorki; my starsi pójdziemy sobie na pogawędkę do spokojnego kąta, będą mieli młodzi więcej miejsca do zabawy.
Kilku poważnych wiekiem gospodarzy i dwóch czy trzech młodszych przeszło za Marcinem do izby na prawo i tam, choć zupełnie na uboczu, jeszcze się rozejrzeli, czy nie ma gdzie w kącie jakiego wścibskiego wyrostka. Zaczem, sprawdziwszy, że są sami, obsiedli stół dokoła i rozmawiali półgłosem. Zafrasowane mieli miny, chmurne, zgnębione; to jeden, to drugi z majstrów dorzucał jakieś słowo, a każde takie słowo coraz to większym smutkiem oblekało twarze zgromadzonych.
Rej wiódł w kompanii Kasper, kościelny ze Skałki, który dzięki temu, że obsługiwał wielebną osobę księdza proboszcza już od lat szesnastu, mógł się nieraz nasłuchać ważnych i ciekawych rzeczy. Rycerstwo i duchowni panowie schodzili się co dzień prawie na narady u księdza Marka z Poznania. Stary Kasper cieszył się zaufaniem i łaską swego pana, przeto dokładając drewek na komin albo napełniając kielichy gościom, śmiele się przysłuchiwał a pilne dawał baczenie na to, co mówili.
– Skądże tak pewnie gadacie, kumotrze, że całe to nieszczęście ino przez ……..ą zdradę się stało?
– Wiem ja dobrze, co mówię. Nikto nie winien, ino3 krakowskie mieszczany4.
– Zmiłujcie się ludzie… zali5 to możliwe, aby te przybysze6 kąsały rękę pańską? Toć polski chleb jedzą!
– Cichojcie7, Walenty… niech Kasper gada. Wszystko nam wyjaśni i rozpowie. Tedy więc?
– Tedy więc, komu nie wiadomo, trza wiedzieć, że w tej nieszczęsnej dobie kilku się dobija o wielkie księstwo krakowskie. Henryk wrocławski8, co to niby Probusem się zwie, czyli prawym, siłę i moc ma za sobą, a niepoczciwie postępuje. Zasię po stronie księcia sieradzkiego Władysława, młodszego brata nieboszczyka Leszka Czarnego, stoją wszyscy, co matkę Polskę kochają.
– O raju, raju… Jak też to Kasper wszystkiego świadomy!
– Cichojcie, Walenty, dajcie mu gadać.
– Jak nie mam być świadom – odparł Kasper – skoro Bogiem i prawdą nie ma jednej narady beze mnie. Przychodzi pan krakowski9 i ksiądz biskup, wysłańcy z Poznania i Gniezna, i mój wielebny pan, i wojewodowie; a ja se w tej komnacie, co oni; tyle różnicy, że tamci siedzą na ławach, a ja stoję przy kominie. Słucham, co ino uszu starczy, jednego słowa nie uronię; a że człek z łaski Pana Jezusa ma tę kapkę oleju we łbie, to i składa jedno wedle drugiego, aby się kupy trzymało.
– A czemuż na Skałkę przychodzą? Toć słuszniej, by się wszyscy do biskupa trudzili, a nie jego przewielebność do pośledniejszych od siebie.
– A bo uważcie, książę Henryk ma szpiegów i donosicieli pełny Kraków; przez nich by się wiela niepotrzebnie dowiedział. Tedy lepiej się naradzać w spokojnym kącie u Skałecznego proboszcza, niźli u jakich znamienitych panów.
– Święta prawda. Gadajcież dalej, moiściewy!
– Ci, co księcia Władysława10 wbrew Probusowi na tron wzywają, dobrze wiedzą, co to za wielkie serce i mocny duch mieszka w onym11 ciele niepozornym. Ksiądz biskup rzekł kiedyś do panów Rady: „Łoktek12 on się zwie? A niechta; czyny onego mierzyć będziemy wielką miarą.”
– Dajże mu, Jezusie Nazareński, Matuzalowe13 lata, by rządził skołataną ojczyzną!
– Ano, com to chciał rzec… Ledwie się dostał umiłowany pan do Krakowa, ledwie co zasiadł na Wawelu, juści się porwał na niego ów Probus. Posłał z wielkim wojskiem krewniaka swego Henryka Lignickiego; dwa razy go na głowę pobito, dopiero za trzecim razem…
– Boże święty… co się to dzieje na świecie, a my, chudziny, rodzimy się, żyjemy i mrzemy, jako te myszy w norach, niczego nieświadomi.
– Cichojcież, Walenty…
– Jeden Pan Bóg Wszechmogący raczy wiedzieć – prawił Kasper – żaliby14 wróg zdobył nasze miasto, gdyby nie krakowskie mieszczany15. U jednej bramy miały psubraty swoich ludzi, to i wpuścili nocą ……….. żołdactwo tą bramą. A książę Łoktek właśnie naówczas obchodził straże i cudem ino niewypowiedzianym, omal już w ręku wroga będąc, zniknął w okamgnieniu, jakby się w ziemię zapadł. Tedy jakoż mam rzec? Niecną zdradą stało się nieszczęście i amen.
Słuchacze załamali ręce, niejeden miał łzy w oczach; któryś z młodszych zawołał:
– Żeby mi kto powiedział, jakim prawem te bezecniki wdarły się do naszego miasta i rozwielmożniły się tak srodze z krzywdą ludzką?
– A o Tatarach słyszeliście, Tomaszu, hę?
– Juści, o Tatarach dziaduś mi opowiadali. Trzy roki mi było, gdy spadli na Polskę. Matkę chciał porwać taki jeden pies pogański; broniła się nieboga zębami i pazurami, tedy ją ciął jakimsi jataganem, czy inszą siekierą, i od jednego razu zamordował. Łaska Boska, że ani mnie, ani dziadka w jasyr nie pognali.
– Oj Tomaszu, Tomaszu… powały sięgacie głową, a… ot, nie dopowiem, bobyście się snadnie pogniewali.
– Cobym się miał gniewać? Wszakci nic szpetnego nie ma, żem urósł ponad innych.
– Ano…