Domańska Antonina

Paziowie króla Zygmunta


Скачать книгу

/p>

      Pięciu zgrabnych wyrostków, w barwie1 paziów królewskich, przechodziło gwarząc, podskakując i śmiejąc się przez długi, ciemnawy korytarz, ciągnący się przez całą szerokość drugiego piętra starej, kazimierzowskiej jeszcze części zamku krakowskiego. Za nimi stąpał ciężko pachołek, niosąc na plecach ogromny tłumok z pościelą.

      – No, a teraz którędy? – spytał paź, biegnący przodem, zatrzymując się bezradnie w miejscu, gdzie się dwa korytarze krzyżowały.

      – Prosto przed się, paniczku – odpowiedział parobek – dopiero na drugim zakręcie obrócimy2 się na lewo, potem przyjdą trzy schodki na dół, znowuj3 prosto, potem pięć schodków do góry, jeszcze raz na lewo, no i już.

      – Dobre mi już! Toć się człek nieszczęsny zgubić może w onym4 labiryncie… – zawołał pierwszy z paziów z udanym przerażeniem.

      – Ino5 łaska boska, że smoka nie masz6! – dodał krępy rudawy blondynek, rzucając czapką na najbliższego kolegę.

      – Krzysztof Czema mniema, że smoka nie ma! – zaśmiał się tamten, odrzucając czapkę dalej.

      – Jak to nie ma? A stara Papacoda nie smok? A Marina Arcamone nie smok?

      – Hola, hola, nie tak głośno, pomnijcie7, że ściany mają uszy!

      – Ostroróg własnego cienia się boi!

      – Nie boję się niczego! – krzyknął dumnie zaczepiony, chłopak wysoki, o pięknych regularnych rysach, śniady jak Cygan.

      – Przecz8 więc przerywasz nam mowę jakimiś uszami?

      – Słusznie czyni – zawyrokował najstarszy z paziów, siedemnastoletni Paweł Szydłowiecki. – Nie tylko ściany mają uszy, ale ostre języki latają po komnatach i donoszą co trza9 i co nie trza, komu trza i komu nie trza.

      – Bogiem a prawdą10, dzieją się tu od niejakiego czasu różne cudeńka – rzekł z cicha Jaś Drohojowski, oglądając się za siebie.

      – Taj coże11 znów takiego?

      – Dobranoc ci, Montwiłł, jeszcześ nie dospał, że jak wieloryb na Jonasza paszczękę na mnie rozwierasz12?

      – Nu gadaj, jakowe cudeńka?

      – Ano, kichnie kto w swojej izbie, jużci w jedenastej komnacie wiedzą, że ma katar. Zabawi się jeden z drugim przystojnie13, przez14 obrazy boskiej, ino że świeczkę bez15 noc wypalą, oho, już jego miłość pan ochmistrz Strasz skoro świt wpada i łaje. A skąd się mógł dowiedzieć? Okno jego sypialni wychodzi na wirydarz16, a nasze wszystkie na podwórzec. Którędyż uwidział? I tak co dzień coś nowego.

      – Et, głupstwo, taj koniec – rzekł Montwiłł – gorzej, że nas w takie zaświaty17 przenoszą. Czegóż nie pozostawili nas razem w kupie, cożeśmy to pośledniejszego18 od innych?

      – Nie narzekaj, nie marudź, bo nie masz o co – tłumaczył Szydłowiecki – jeżeli cały dwór się ścieśnia, jeżeli nawet królewskie osoby niewygody cierpieć muszą, to chyba nam, paziom, milczeć przystoi.

      – Jaże nic nie gadam, a taki mnie żal, że nas rozdzielono od towarzyszy.

      – Stare skrzydła burzą, nowy pałac ozdobny, wedle woli i gustu miłościwej pani, budowniczowie z Włoch sprowadzeni stawiać mają, to i nie dziw, że miejsca zabrakło; a trochę ciasnoty zażyć się godzi, zanim wspaniałe komnaty dla waszych miłościów zostaną wykończone – kłaniając się z przesadną uniżonością Litwinowi, rzekł Jaś Drohojowski. – Rodzic mój powiada, że za jego młodości dwunastu było paziów i usługa wedle króla jegomości szła składno, jak na kółkach.

      – Toć i za pierwszej żony miłościwego pana, nieboszczki królowej Zapolyi19, także ponoć nie było ich więcej. Dopiero z nową panią nowe nastają czasy: zamek za ciasny, paziów dwustu, a usługa licha; parlare italiano, utrapiare polono, wymyślare androno, nulla niente di buono20 i tak dalej… Czy prawdę mówię?

      – Mądrze i słusznie, Mikołajku!

      – Na miły Bóg… pókiż21 tymi zaułkami wędrować mamy? – krzyknął zniecierpliwiony Szydłowiecki.

      – Wżdy22 gadałem waszej wielmożności – odparł pachołek flegmatycznie – że dwa razy na lewo, raz na dół, raz na górę, a my dopiero jedne schodki minęli.

      – Gedroyć!

      – Boner! – krzyknęli ze zdziwieniem chłopcy na widok dwóch paziów biegnących z przeciwnej strony ku nim. – Skędżeście się tu wzięli?

      – Jędruś mi chciał pokazać naszą nową sypialnię – odpowiedział Konstanty Gedroyć – i zanimeście się spakowali, jużeśmy tu przybiegli.

      – Jakżeście trafili?

      – Ja bym miał nie znać grodu, każdego krużganka, każdego zakamarka? – zaperzył się Boner.

      – Co on się tak buci23, ten krasomędrek?

      – Nie łajże mu, bo sprawiedliwie gada: toć od małego dziecka kręci się po całym grodzie, po podwórcach, po wirydarzach, lepiej chyba zna one wszystkie zakątki niż sam król jegomość.

      – I nic mu za takowe wścibstwo?

      – Wnuczek pana żupnika i wielkorządcy miasta… ino tyle rzekę24. Pokąd25 był maluśki, to za panem dziadkiem bieżał a poły26 się imał27; skoro zaś podrósł, wszędy go pełno, a ot, trzeci rok mija, jak paziem ostał28.

      – Słuchajże, Jędrek… dobrze nam tam będzie?

      – Niezgorzej, niezgorzej; przestronno, ustronno, stary Strasz trzy razy się zatchnie i trzy razy spocznie, zanim do nas dolezie. W Bogu nadzieja, że nieczęsto nas będzie nawiedzał. Jedno mi nie na rękę…

      – Coże?

      – My na lewo w jednym kącie, a czwarte drzwi na prawo fraucymer29.

      – Wiwat!

      – Kamilla!

      – Lauretta!

      – Beatrycze!

      – Hipolita!

      – Geronima!

      – Aha, cieszcie się, błazenkowie! Po pierwsze, takie dorosłe i przerosłe panny ani patrzą na nas, a po drugie, ich pokoje położone są w głębi, od strony zaś naszego korytarza ino komnaty signory Izabeli Papacoda i Mariny Arcamone.

      – Niechże cię nie znam z taką nowiną!

      – Oho, stary Krabatius głowę beze30 drzwi wyścibia, widno go przeniesiono, jako i nas, na insze mieszkanie.

      – Któż to jest? – spytał Gedroyć, niedawno do Krakowa przybyły.

      – Medyk pana marszałka Kmity.

      – Nie