Gabriela Zapolska

Gołąbki


Скачать книгу

ąbki

      Gwarno było w „gołębniku” podczas tego fixu1.

      Rozgruchotały się „gołąbki”, rozchichotały, aż wstążki fruwały naokoło ramion i szyi, jak prawdziwe skrzydła gołębie.

      I wszystkie, jakby się umówiły – ubrały się biało, popielato, perłowo lub bladolila…

      Cała gama niepewnych barw, jak plama jasna lekko pocieniowana, rozkładała się tryumfalnie pod zielonymi liśćmi w kąt zbitych oleandrów.

      Pani domu, księżna… ukraińska – cztery kąty swego salonu ozdobiła oleandrami.

      Było to niekosztowne i dawało złudzenie szyku.

      Książę wzruszył ramionami, pociągnął za krótką kamizelkę i poszedł do drzwi „robić honory” chórem wchodzącym koncept-praktykantom2 z Namiestnictwa3.

      „Księstwo” przybyli niedawno z dalekiej podróży i przywieźli z sobą spory zapas konfitur i czternaścioro dzieci, z których dwie dorosłe panny miały zamiar wydać się za mąż.

      Arystokracja lwowska, złożona z galicyjskich hrabiów i baronów4, podejrzliwie patrzyła na ten tabór książęcy, rozbijający swe namioty w szerokich salonach żydowskiej kamienicy; powoli wszakże przekonano się do sumiastych wąsów księcia, nadzwyczajnych mantyl5 księżnej, długich warkoczy księżniczek i ich kurhanowego tytułu.

      Fixy bywały liczne, księżna promieniała, księżniczki zdążyły zakochać się w dwóch „golcach” o szerokich barach i wspaniałych frakach. Książę umierał z nudów, stojąc pod żyrandolem, z którego kapała stearyna. Ciągnął kamizelkę i wzdychał do śniegu, który się białymi błamami6 jak królewska szata wlókł daleko po wiejskich rozłogach.

      Dnia tego fix miał niezwykłe ożywienie.

      Gołębnik aż dygotał od panieńskiego chichotu.

      Gołębnikiem nazywał się kąt pod piecem, pomiędzy pianinem a czwartym oknem okrytym czerwonymi jak krew adamaszkowymi firankami.

      W kącie tym gromadziły się zwykle panienki i panny.

      W żółtobiałym blasku lamp i świec ta powódź jasnych sukien i białoróżowych plastrów twarzy znaczyła się z jakąś impertynencką chęcią rzucania się w oczy każdemu wchodzącemu do salonu.

      Były to trzy Minuśki, pięć Muszek, dwie Lole, jedna Gilda, jedna Lili, jedna Nini, dwie czy trzy Niusie.

      Całe Sacré-Coeur7 lwowskie nagle wypuszczone spoza krat klasztoru i wrzucone w gorącą atmosferę niewyraźnego salonu książęcego.

      „Gołąbki”, tak słusznie nazwane od gołębiej niewinności okrągłych twarzyczek i białych fałd sukien, zdawały się być wykute z jednej sztuki marmuru, dłutem jednego rzeźbiarza.

      Wszystkie miały jedne i te same długie, płaskie z przodu i silnie w pasie ściśnięte figury.

      Wszystkie miały zanik bioder i piersi.

      Ręce, obciśnięte w długie duńskie rękawiczki, przytrzymane poza łokciami podwiązkami z wstążek, podnosiły automatycznie do czoła, nagarniając grzywkę, pociągając rzęsy aż do brwi uparcie sięgające.

      Każda z nich miała na wpół wycięty stanik i tuż pod szyją dwie głębokie „solniczki”, znaczące się ciemnawymi plamami na żółtym tle skóry.

      Jedna Nini, córka wdowy po generale, panna bez posagu, ale za to zuchwale piękna i wspaniale zbudowana, prezentowała ze spokojem niezmąconym przepyszny biust, pełny, okrągły, z niewielką fałdą tuż pod pachami, dyskretnie wysuwającą się z obramowania bladoliliowego tiulu.

      – C'est convenu! N'est-ce pas?8 – pytały „gołąbki” jedna drugą.

      – C'est convenu! – odpowiadała zapytana.

      Panienki te mówiły przeważnie po francusku akcentem przerażającym, niemniej przeto dziwnie aroganckim. Gdy się rozszczebiotały, tworzyła się silna wrzawa, a chichot ich miał wszystko oprócz inteligencji. Każda z nich jednak była très bien9 i miała się za partię10. Każda wyobrażała sobie, że czyni raważe11 pomiędzy czarną kohortą12 mężczyzn, którzy w swych frakach, jak stado nagle spłoszonych karawaniarzy, stali w przeciwnym kącie salonu lub włóczyli się po przyległych pokojach, obmawiając panny lub stambułki13 księcia pana, za olbrzymie podkowy drewniane zamiast szpicrut i rajtpejczów14 zatknięte.

      „Gołąbki” jednak były niespokojne. Spoglądały ciągle ku drzwiom wchodowym, jakby oczekując na wejście.

      – Może nie przyjdą?

      – Przyjdą, przyjdą – uspokajały księżniczki.

      Powoli salon napełniał się i już wysuwały się niewielkie grupy do przyległego małego pokoju, nazwanego salonikiem księżnej. Atmosfera stawała się ciężką i przesyconą całą masą różnorodnych perfum. Był to jakby bukiet najwonniejszych kwiatów, nagle rozdeptany i rozgnieciony w gorącej masie powietrza, leniwie ciążącego ku ziemi. Szczególniej z sukien starych kobiet płynęły całe smugi delikatnych zapachów, upartych jak wspomnienie, które zdawały się być wplątane pomiędzy oczka sinawych koronek. – Z gołębnika biła delikatna woń muguetu15 i świeżego, dziewczęcego ciała. Była to jeszcze niezdecydowana nuta, coś błądzącego w przestrzeni na kształt płatków lipowego kwiatu. Płatek lipy na żelazo pada i powiewny a biały – rdzy plamę na sztabie wygryza…

      Nagle u drzwi wchodowych zrobił się szmerek leciuchny i gospodyni domu, porwawszy się z fotela, posunęła naprzód. Książę podciągnął znów kamizelkę i przekręcił na bakier siwe długie wąsy.

      Gołąbki zatrzepotały, zaszczebiotały radośnie: Les voilà!… les voilà!16

      Ode drzwi bramowanych czerwienią portier ku środkowi salonu w jasność płonącego żyrandola szła grupa ludzi z trzech istot złożona.

      Przodem sunęła kobieta lat średnich, sur le retour17, drobna, chuda, nadwiędnięta, trzymała się pochyło i ręce miała jakby wsparte na brykli18 silnie ściśniętego gorsetu. Za nią wlókł się tren jasnozielonej sukni, obrysowanej na dole wałkiem ciemnomiedzianego aksamitu. Olbrzymie stylowe rękawy, bufiaste, aksamitne, wznosiły się po obu stronach głowy, małej, brzydkiej, nieforemnej, nastroszonej rzadką kępą silnie przyczernionych włosów. Włosy te, ściągnięte mocno na skroniach, rwały ku tyłowi głowy skórę skroni i podnosiły w ten sposób łuk brwi i wykrój dołów ocznych na wzór japońskiej czaszki. Suknia, głęboko wycięta, zapadała na piersiach smutnym całunem nicości. Szyję pokrywała szeroka aksamitka miedzianego koloru, na której rozkładały się cztery rzędy cudnych pereł, prawie różowawych w kontraście skóry żółtej, siatką drobnych zmarszczek pokrytej.

      Kobieta szła wolno, jak istota anemiczna, z pochyloną głową skończonej neurasteniczki19. Oczy ciemnoszafirowe, spłowiałe, dobrze podkreślone tuszem, utkwiła w idącą ku niej księżnę i wyciągnęła rękę chudą, drewnianą, obciągniętą lapisową20 rękawiczką.

      Poza nią i za obramowaniem trenu szło dwóch mężczyzn, niemal równym, sztywnym krokiem, jak dwóch na sznureczkach prowadzonych automatów. Jeden z nich – mąż, wysoki, prawie olbrzym, o szerokich barach i olbrzymich stopach, baron Mak von Maken, dźwigał na sobie mundur, cały błękitny, sznurami opleciony.

      Siwy, hałaśliwy, z twarzą