dłużnikach i po sześciu czy siedmiu tygodniach zostanie uwolniony.
– Wówczas – dodał obecny przy tej rozmowie pan Micawber – rozpocznę życie na nowo, na inną, o, na inną skalę! Jeśli, ma się rozumieć, wszystko, jak się spodziewam, odmieni na lepsze.
W wyczekiwaniu tych błogich zmian pisał, zdaje mi się, prośbę do Izby Gmin o wprowadzenie wskazanych przezeń zmian prawnych, tyczących więzienia za długi. Notuję ten szczegół i wiele innych celem przypomnienia samemu sobie wszystkiego, co mi dopomogło wówczas stworzyć sobie własny świat wewnętrzny, obcy zewnętrznym otaczającym mnie warunkom.
W więzieniu, pamiętam, był klub, w którym pan Micawber, jako dżentelmen, cieszył się pewną powagą. Projekt prośby do Izby Gmin znalazł tam gorący poklask. Zagrzany tym poklaskiem, zawsze czynny, gdy szło o coś, co nie miało związku z jego własnymi interesami lub co było zupełnie zbyteczne i niepotrzebne, zasiadł do dzieła. Rozrastało się ono pod jego piórem do imponujących rozmiarów, wreszcie dnia pewnego wezwał wszystkich członków klubu i mieszkańców więziennych, by podpisali prośbę.
Chociaż prawie wszystkich ich znałem i wszyscy oni mnie znali, tak ciekaw byłem i przejęty ważnością gotującej się uroczystości, że zwolniłem się z handlu o godzinę wcześniej, by w korytarzu więziennym przypatrywać się wchodzącym do pana Micawber gościom. Tylu wybitniejszych członków klubu, ilu mogło się pomieścić bez trudu w ciasnej izdebce, otoczyło pana Micawber stojącego obok, a kapitan Hopkins (umyty i ogolony na tę uroczystość) odczytywał na głos prośbę tym, którzy z nią dostatecznie obznajmieni nie byli. Nastąpiły podpisy. Podpisujący wchodzili jeden za drugim, a każdego z kolei kapitan pytał, czy zna treść prośby, i za każdym „nie” lub nawet najlżejszym wahaniem rozpoczynał na nowo czytanie głosem wyraźnym i dobitnym. Sądzę, że jeśliby tam było dwadzieścia tysięcy podpisujących, czytałby każdemu z osobna, szczególnie podkreślając takie frazesy, jak na przykład:
„Przedstawicielom narodu w Parlamencie! Z pokorą przystępujący do przezacnej Izby, nieszczęśni poddani Jego Królewskiej Mości” i tym podobnie. Słowa te w ustach jego nabrzmiewały niezwykłą uroczystością, lubował się nimi, smakował je, a pan Micawber przysłuchiwał się im nie bez odrobiny autorskiej miłości własnej, wodząc skromnie okiem po niskim suficie izdebki.
Chodząc tak codziennie z dzielnicy Blackfriars do dzielnicy Southwork i nazad, włócząc się w godzinach obiadu po ciasnych uliczkach i zaułkach, których kamienie noszą ślady dziecinnych moich stóp, iluż spotykałem takich, których cienie powstają na odgłos słów kapitana Hopkinsa! Gdy myślą zwracam się w przeszłość, pytam siebie, ile z tych historii, w które stroiła przechodniów dziecinna rozigrana moja wyobraźnia, zmieniło się w dotykalną rzeczywistość? I widzę przed sobą, budzące politowanie moje, małe, rozmarzone chłopię, rozwijające myśl i uczucie w tak niestosownym, opłakanym otoczeniu nikczemnych ludzi i zdarzeń.
Rozdział XII. Zdobywam się na stanowczy krok
Prośba pana Micawbera osiągnęła pożądany skutek. Ku wielkiemu memu zadowoleniu uwolniono go z więzienia. Wierzyciele okazali się zupełnie ludzkimi, a pan Micawber mówił mi, iż nawet okrutny szewc zeznał przed sądem, że mu nie życzy nic złego i lubi tylko, by mu płacono, jeżeli mu się pieniądze należą. Dodał przy tym, że zgodne jest to z naturą ludzką.
Po skończonej rozprawie wrócił jeszcze do więzienia dla dopełnienia potrzebnych formalności. W klubie przyjęto go z entuzjazmem. Podczas gdy ucztował on wieczorem w gronie członków klubu, my tymczasem w jego celi otoczeni śpiącą rodziną spożyliśmy wespół z panią Micawber barani mostek.
– Przy tej sposobności – zauważyła ta ostatnia, przygotowując napój z piwa, wina, cukru i gorącej wody – wnieśmy135 z panem Copperfieldem toast pamięci mej mamy i papy.
– Zatem nie żyją? – spytałem, wychyliwszy do dna kieliszek.
– Mama moja pożegnała świat ten, zanim się jeszcze zaczęły kłopoty mego męża, a przynajmniej zanim się wzmogły nie do wytrzymania. Papa żył czas jakiś jeszcze, by nas ratować. Umarł ogólnie opłakiwany.
Pani Micawber uroniła łzę żalu, którą skropiła czoło jednego ze spoczywających na jej ręku bliźniąt.
Skorzystałem ze sposobności, aby zadać pytanie w żywo obchodzącej mnie kwestii.
– Chciałbym spytać – rzekłem – co państwo zamierzacie począć po załatwieniu interesów i wyjściu z więzienia, gdzie zamieszkać?
– Rodzina moja – odpowiedziała pani Micawber, a zwykła słowa wymawiać z wielką emfazą, chociaż właściwie mówiąc, nie dowiedziałem się nigdy, kto mianowicie mianem tym był objęty – rodzina moja życzy sobie, abyśmy opuścili Londyn i aby mąż mój próbował sił swych i zdolności na prowincjonalnej arenie. Znane są zresztą panu, panie Copperfield, wysokie uzdolnienia mego męża.
Skinąłem twierdząco głową.
– Wysokie uzdolnienia! Zdaniem mojej rodziny, przy niejakim staraniu człowiek tak uzdolniony z łatwością zajmie należne sobie stanowisko, chociażby w komorze celnej. Że zaś rodzina moja ma stosunki tam na miejscu, zamierzamy udać się do Plymouth. Zdaniem rodziny mojej krok ten będzie najstosowniejszy.
– Najłatwiej będzie tam działać – zauważyłem.
– Właśnie! Mąż mój powinien być pod ręką, w razie jeśliby się coś trafiło.
– A czy pani zamierza towarzyszyć mężowi?
Wzruszenia dnia tego, do spółki z bliźniętami, a może i wychylone toasty, tak dalece rozczuliły panią Micawber, że głośnym wybuchła płaczem.
– Nigdy nie opuszczę pana Micawbera – zawołała patetycznie. – Chociaż skrywał przede mną stan swych interesów, w nadziei, że się z nich wywikła, wie, jak kochającą, gotową do poświęceń ma we mnie towarzyszkę życia. Naszyjnik z pereł, bransolety odziedziczone po mojej matce poszły za pół ceny, także garnitur koralowy, ślubny podarek papy! Za nic niemal. Tak to, tak! A jednak nie opuszczę mego męża za nic, nigdy, i niech mnie nikt o to nie prosi.
Czułem się zmieszany i spoglądałem nieśmiało na mówiącą.
– Mąż mój ma zapewne wady, winy – ciągnęła, patrząc na ścianę – wiem, że skrywał przede mną istotny stan swych interesów, w innym przedstawiał świetle, tym niemniej nie opuszczę go nigdy.
Tu łkania mówiącej wzmogły się do tego stopnia, że przerażony pobiegłem do klubu po biesiadującego tam małżonka. Siedział on przy długim stole, wtórując śpiewającym chórem:
Nalej Dobbin,
Dalej Dobbin,
Wychyl Dobbin!
Nalej Dobbin…
Na wieść o stanie, w jakim się znajdowała jego połowica, rozpłakał się i wybiegł za mną z surdutem pokrytym odłamkami skorupek raków, które właśnie spożywał.
– Co ci jest, aniele mój! Emmo! – wołał, wpadając do celi.
– Nie opuszczę cię nigdy, nigdy! – wołała, rzucając mu się w objęcia żona.
– Święcie ci wierzę, aniele mój! Przekonany o tym jestem.
– Jest on rodzicem dzieci moich, rodzicem bliźniąt, małżonkiem moim – wołała łkając kobieta – i nie opuszczę go nigdy, nigdy!
Pan Micawber zdawał się być tak wzruszony tym wybuchem małżeńskiej wierności (i mnie to do łez rozczuliło), że, ściskając