Gabriela Zapolska

Menażeria ludzka


Скачать книгу

itle>

      Była jasną blondynką, jasną jak słońce promienne…

      Drobna jej, maluchna buzia; różowa i biała, śmiała się jakimś dziecinnym, naiwnym śmiechem, żłobiącym w pulchnych policzkach dwa rozkoszne dołki.

      Z całej jej postaci zdawała się wydzielać woń właściwa różowym hiacyntom, a gdy ubrana w różową matinée1 przesuwała się ze śmiechem z pokoju do pokoju, jakaś srebrna smuga znaczyła jej przejście, smuga, którą pozostawia po sobie wschodząca jutrzenka.

      Śmiała się ona zawsze, ta rozkoszna, jasnowłosa kobietka – śmiała się leżąc jeszcze w kołysce, potem u kratek konfesjonału – wreszcie u stopni ołtarza, gdy wlokła za sobą szumiący tren jedwabnej białej szaty.

      Śmiech powitał nawet krzyk jej córki – bo nawet w cierpieniach umiała coś zabawnego wynaleźć.

      Była bardzo pobożną i co dzień prawie biegała do kościoła.

      Miała ładną książeczkę oprawną w kość słoniową i zbrudzoną na kartkach, które czerniły się modlitwą Za męża i rodzinę.

      To była jej świąteczna książka – na co dzień miała wielkiego Dunina, którego czytała, strzelając oczkami na lewo i prawo lub przechylając główkę na atłasową kołdrę swego eleganckiego łóżka.

      Lubiła łakocie i miała pod poduszką kilka daktyli, które jadła przebudziwszy się w nocy, chichocząc jak szalona.

      Przepadała za wanilią i miała jej zawsze pełne kieszenie, lubiła grać w loteryjkę, przy tym szachrowała dość zręcznie.

      Córkę swoją – małą, pucołowatą dziewczynkę – przezywała „Nabuchodonozorem2”, a męża „Rakiem”. Siebie samą, jakkolwiek miała na chrzcie św. imię Zofii, nazywała „Żabusią”. Często siadywała na dywanie i bawiła się z córką, przy czym następowała kłótnia o zabawki, które matka z córką wydzierały sobie wzajemnie.

      Mąż, dobry, poczciwy filister3, urzędnik w jakimś towarzystwie asekuracyjnym, podkręcał wąsa i uśmiechał się z zadowoleniem.

      – Dziecinna! Ach, jaka dziecinna ta moja Żabusia!

      Ona z krzykiem zrywała się z ziemi, siadała na kolanach męża i rozpoczynała śpiewać…

      Jechał pan,

      Za nim chłop,

      A za nim Żydóweczki

      Pogubiły patyneczki4

      Śpiewając, wyciągała z mężowskich kieszeni pieniądze i z powagą dawała mu dziesięć groszy:

      – Masz, Raku, na czarną kawę!…

      Resztę pieniędzy chowała do toaletki. I Rak poddawał się tej tyranii, jakkolwiek dziesięć groszy dziennie, nawet dla urzędnika w towarzystwie ubezpieczeń, chyba za mało!…

      Jakże się jednak sprzeciwić tej rozkosznej istocie, która z całą naiwnością patrzy mu w oczy i biały, pachnący karczek do pocałunków nadstawia? Brał Rak ową wytartą dziesiątkę i całował Żabusię, znajdując w tym wiele rozkoszy.

      Była więc bożyszczem całego domu.

      Kochał ją mąż, pomimo że tyranizowała go nieznacznie.

      Kochało dziecko, pomimo że wydzierała mu zabawki i wyrywała włosy, czesząc dwuletnią dziewczynkę à la Mikado5.

      Kochały sługi, pomimo że grymasiła bezustannie i czasem całe ranki siedziała w kuchni.

      Nad wszystko jednak ubóstwiali ją rodzice.

      Tych dwoje starych ludzi w Żabusi swej widziało uosobienie cnót i doskonałości wszelakich.

      Żabusia – jedyne, wypieszczone dziecko – za wzór była wszystkim kobietom stawiana…

      A gdy co wieczór zgromadzono się dokoła stołu oświeconego wiszącą lampą, Żabusia, wycinająca lalki z tektury lub lepiąca abażury, była punktem koncentrującym wszystkie spojrzenia.

      Ku niej zwracano się, uśmiechano, przesyłano pieszczotliwe słowa.

      Ona – różowa, biała, wesoła – poddawała się tym pieszczotom, tej wielkiej miłości, jaka ją otaczała, kąpiąc się niejako w cieple przywiązania i rozsiewając dokoła promienie szczęścia rodzinnego. Każdemu odwzajemniała się dobrym słowem, uśmiechem, a drażniąc Nabuchodonozora, głaskała dziecko po głowie; potrąciwszy sługę, uśmiechała się do niej, nazywając „poczciwą idiotką”…

      Nie – stanowczo nikt się nie mógł na Żabusię gniewać, lecz przeciwnie, każdy musiał ją uwielbiać jako wcielenie dobroci, wdzięku i prostoty…

      Była ona uosobieniem kobiecości.

      Miała tyle tkliwości w spojrzeniu, w głosie, w ruchach łaszącej się kotki, że rozkosz było patrzeć, gdy na paluszkach skradała się, by uszczypnąć drzemiącego męża lub nasypać pieprzu w otwartą buzię córki…

      Śmiała się przy tym rozkosznie i wdzięcznie przeginając, zasypywała pieszczotami przerażonego męża lub skrzywioną dziecinę… mówiła przy tym cieniuchnym głosikiem:

      – Nie gniewaj się na Żabusię!…

      Więc mąż uśmiechał się do tego białoróżowego zjawiska, dziękując Bogu, że dziecinne usposobienie żony pozwoli mu nie lękać się o naruszenie z jej strony wierności małżeńskiej…

      I rzeczywiście – kręcąca się po domu z wesołą piosenką na ustach, ubijająca piankę w kuchni, przyszywająca guziki do mężowskiego palta lub nicująca6 krawaty, była uosobieniem kochającej żony i „milutkiej” kobiety.

      Miewała jednak chwile, w których przychodziły jej na myśl poważniejsze refleksje.

      Na przykład po przeczytaniu Pani Bovary, zamknąwszy książkę, usiadła u nóg męża.

      W ręku trzymała kawałek newchatelu7, lecz nie gryzła go, ale pogrążyła się w zadumie.

      Mąż, czytając „Kuriera”, nie przerywał ciszy.

      – Wiesz, Raku – wyrzekła wreszcie – ta kobieta to zdradzała męża… niegodziwa, prawda?

      – Hm – odparł zagadnięty – jeżeli mąż był niedołęga…

      Lecz nie mógł dokończyć.

      Żabusia porwała się nagle jak szalona.

      – To nie upoważnia! – wołała – i ty, Raku, jesteś niedołęgą, a przecież cię nie zdradzam!…

      – O – protestował mąż.

      – Nie ma… o! Upiec na rożnie taką kobietę… nic jej nie usprawiedliwia… to potworne!… W dodatku pani Bovary miała dziecko, o, takiego Nabuchodonozora!…

      I tu Żabusia, porzuciwszy ser, chwyciła w objęcia córkę, która głośnym krzykiem zaprotestowała przeciw temu gwałtowi.

      Rodzice tymczasem spoglądali po sobie.

      O, tak! – oni wychowali Żabusię w świętych tradycyjnych przepisach cnoty i surowości. Ona wie, czym się brzydzić na świecie, co jest nikczemnością, fałszem i podłością…

      To anioł!

      Anioł domowego ogniska, który śmiechem swym troskę z czoła męża spędza, jest chlubą i podporą rodziców, troskliwą i czułą matką!…

      To anioł ta Żabusia, kręcąca się w tej chwili po pokoju z szelestem jedwabnego szlafroczka…

      Uosobienie wdzięku, miłości, niewinności, cnoty!…

      Nagle Żabusia zatrzymuje się w tańcu.

      Spogląda na zegar i kołysząc się, z wolna podchodzi ku mężowi.

      – Żabusię głowa boli! – mówi, sadzając córkę na kolanach męża. – Żabusia pójdzie na spacer…

      – Będę