jak? Przyjmujemy? Mogę prosić pani podpis, o tutaj?
Wręcza mi podkładkę do pisania oraz długopis, cały czas mówiąc. Przytakuję, wpatrując się w papiery, które mi dał. Wszystkie słowa zbiegają się razem w rozmazaną plamę, więc podpisuję się, nie czytając dokumentów.
Tata ma zamknięte oczy. Przez ułamek sekundy myślę, że nie oddycha, ale potem słyszę ciche buczenie i chrapanie, wydostające się z jego ust. Pielęgniarz kładzie mu rękę na ramieniu, a następnie delikatnie nim potrząsa.
– Panie Addington. Walter.
Otwiera oczy.
– Gdzie Leah?
Gramoli się, próbując usiąść, ale jego ręce oraz nogi drgają nerwowo i są nieskoordynowane.
– Spokojnie, panie Walterze – mówi pielęgniarz, wzmacniając uścisk na jego ramieniu.
Oczy taty wędrują po pokoju, po czym zatrzymują się na mnie.
– Maisey. Boże. Muszę znaleźć Leah.
– Spokojnie – odzywam się. – Zaraz ją znajdziemy.
Próbuje przytrzymać się poręczy, ale ręce mu się trzęsą. Po chwili zaczyna kołysać poręczami, krzycząc:
– Opuście te przeklęte poręcze i pozwólcie mi odejść!
Wypełniona krwią rurka od kroplówki w jego ręce zaczyna się unosić. Urządzenie na jego palcu oderwało się. Do moich uszu dobiega dźwięk alarmu.
Doktor Margoni kładzie dłoń na jego zaciśniętej pięści, patrząc mu prosto w oczy.
– Walter. To ja, doktor Margoni. Leah jest pod dobrą opieką. Obiecuję.
– Ona umiera. O Boże. – Z trudem łapie oddech. Prawą ręką puszcza poręcz, po czym kładzie ją na sercu. – Nie mogę… Ona jest wszystkim, co mam.
– Tato. Oddychaj. Nie pozwolimy jej umrzeć. W porządku? Nie wiem, co jej obiecałeś, ale nie pozwolę jej umrzeć.
– Muszę z nią być – mówi. – Gdzie ona jest? Leah? Leah!
– Tato. Proszę. Połóż się.
Pielęgniarz włącza przycisk uruchamiający kolejny alarm. Chwytam lewą dłoń taty, próbując zdjąć ją z poręczy. Przytrzymuję ją, aby nic się nie stało kroplówce. Ojciec musi przestać zachowywać się jak dzikie zwierzę.
Wbiega kobieta w kitlu, a za nią mężczyzna wraz z inną kobietą.
– Wezmę nitroglicerynę – oznajmia pielęgniarz.
– Podaj mu dwa miligramy lorazepamu – oznajmia doktor Margoni. – I skrępujmy go.
Jedna z pielęgniarek krząta się zrezygnowana.
– Walter. Panie Addington. Musi się pan uspokoić.
Ale do taty nic nie dociera. Rzuca się w stronę lekarki, która z ledwością unika ciosu. Chwyta ramię taty i zaczyna owijać je w miękki materiał, który następnie przywiązuje do poręczy łóżka.
– Panie Addington – ponownie zwraca się do niego doktor Margoni. – Niech mnie pan posłucha. – Tata odwraca głowę w jej stronę, a wtedy pielęgniarka wykorzystując okazję, odrywa jego drugą dłoń od poręczy i owija ją w ten sam materiał.
– Zaszkodzi pan swojemu sercu. Proszę się uspokoić. Pańska żona tego potrzebuje, dobrze? Chce, żeby pan oddychał i po prostu czekał tutaj na nią. – Pielęgniarka wraca ze strzykawką oraz plastikowym kubkiem, w którym znajdują się trzy malutkie pigułki. Wprowadza leki do jego kroplówki. W ciągu kilku minut tata przestaje walczyć. Jego oczy opadają.
– Otwórz usta – rozkazuje pielęgniarka, jakby był dzieckiem. Tata posłusznie otwiera, a ona wsuwa mu pod język jedną tabletkę. – Nitrogliceryna – wyjaśnia mi. – Na serce.
Tata wzdycha. Powieki mu się zamykają.
– Ma atak serca? – Przyciskam dłonie do swojego serca, czując łomotanie.
Doktor Margoni uśmiecha się do mnie.
– Nie sądzę. Ma bóle w klatce piersiowej z powodu stresu. Nitrogliceryna otwiera naczynia.
Wpatruję się w mężczyznę przywiązanego do łóżka, teraz spokojnego, pod wpływem środków uspokajających. Gdybym nie widziała, jak rzuca się na doktor Margoni, nie uwierzyłabym, że jest do tego zdolny.
Lekarka wydaje się czytać w moich myślach.
– Zdumiewające jest to, jak choroba może wpłynąć na stan psychiczny człowieka. Jutro powinien poczuć się lepiej.
– Boże, mam taką nadzieję.
Oglądanie go w takim stanie jest gorsze pod pewnymi względami od tego, co dzieje się z mamą.
– Proszę rozejrzeć się w domu za testamentem życia obojga rodziców. Może uda się je pani znaleźć.
– Potrzebuję adwokata?
– To nie jest zły pomysł. Ale w tej chwili – mówi – musi pani odpocząć, Elle również.
Mam zamiar zaprotestować. Muszę sprawdzić, co z mamą. I nie ma mowy, żebym zostawiła tatę w tym stanie, skrępowanego jak indyka z okazji Święta Dziękczynienia. Ale potem patrzę na Elle, która siedzi na krześle z kolanami podciągniętymi pod podbródek i owiniętymi wokół nich rękami. Łzy płyną po jej policzkach.
Cholera.
To mnie przerasta, delikatnie mówiąc. Jestem głęboko pod powierzchnią, w najgłębszym, najciemniejszym kanionie dna oceanu, przy czym nie znajduję się w kapsule dla nurków.
Pielęgniarka robi EKG, więc uspokajające, równomierne dudnienie wypełnia pokój.
Tata stracił przytomność. Cokolwiek było w tej strzykawce, chcę tego trochę. Tyle że, oczywiście, muszę dalej być odpowiedzialna za Elle, co wiąże się z zabraniem jej do łóżka i, o zgrozo, zadzwonieniem do Grega po radę prawną.
Rozdział siódmy
Jak się okazuje, nie muszę dzwonić do Grega. Ledwo wyjechałam ze szpitalnego parkingu, a mój telefon zaczyna dzwonić. Na ekranie wyświetla się jego imię.
– Co się dzieje? – pyta, chociaż brzmi, jakby wydawał komendę. Naprawdę, jak instruktor musztry z zupełnie nową grupą zielonych rekrutów.
– Cześć. Również miło cię słyszeć.
– Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?
– Byłam trochę zajęta.
– Nie proszę cię, żebyś była przyklejona do telefonu. Proszę, żebyś dała mi znać, czy ty i moja córka dotarłyście bezpiecznie na miejsce. Czy wasz samolot wylądował, czy podróż samochodem przebiegła bez problemu, czy wszyscy wciąż żyją. Jest już południe i przypuszczam, że wasz samolot wylądował o północy. Zamartwiałem się.
Ogarniające mnie poczucie winy sprawia, że zaczynam się wściekać. Jego głos jest na tyle donośny, iż jestem pewna, że Elle go słyszy. Nienawidzę kłócić się z nim, kiedy nasza córka jest w pobliżu.
– Wszystko okej z Elle. Jeśli tak się martwiłeś, dlaczego nie zadzwoniłeś do niej?
– Dzwoniłem. Odzywała się poczta głosowa.
– Wyłączyłam telefon – wyznaje cicho Elle. – W szpitalu. Tak jak mówił znak na drzwiach.
– Masz. – Podaję jej komórkę. – Sama mu to powiedz.
W stanie Waszyngton obowiązują przepisy dotyczące rozmawiania przez telefon podczas prowadzenia pojazdu.