Vincent V. Severski

Nabór


Скачать книгу

chociaż Trofim podobno stracił od niego wzrok, ale sam nigdy tego nie potwierdził i w Aleksandrowce też nikt nie oślepł, a pili go wszyscy.

      W końcu do produkcji bimbru nie jest potrzebny wzrok ani węch, ani nawet smak – pomyślał Jagan, wypuścił powietrze i wciągnął szklankę mętnego płynu.

      – Tylko dusza – wycharczał na głos.

      Nim wrócił do stołu, poczuł miłe, nieco zapomniane uderzenie do głowy i uśmiechnął się do siebie, zadowolony z przemiany, jaką właśnie przechodził. Zdążył jeszcze zebrać puste opakowania po czipsach i wrzucić do kosza. Colę i fantę wylał do zlewu. Z wielkiego słoja wyciągnął kiszonego ogórka, zjadł w trzech kęsach i popił wodą. Pomyślał, że w ten sposób dokonuje symbolicznego zerwania ze zgnilizną Zachodu. Nie planował tego, ale jakoś tak samo wyszło i czuł wyraźną satysfakcję.

      – Kartoszki, kwas i towariszcz Kałasznikow, a nie jakieś Call of Duty i czipsy z colą – oznajmił na głos i usiadł z powrotem przy laptopie.

      Otworzył artykuł Grupa Wagnera, w którym opisywano działalność rosyjskich najemników, i dotykając palcem ekranu, wymieniał po kolei:

      – Krym… Ukraina… Syria… Sudan… Republika Środkowej Afryki… Mozambik… Wenezuela… Libia… Pewnie można sobie coś wybrać. Krym już dawno nieaktualny, ale reszta? Donbas odpada, bo to swoi, chociaż zbuntowani… eee, nie! – Jeszcze raz przejechał palcem po ekranie i zdał sobie nagle sprawę, że jeśli nie liczyć Syrii, prawie nic o tych krajach nie wie, a Afryka od razu go odrzucała, chociaż nie miał nic przeciwko negrom. – Czyli Syria byłaby najlepsza!

      Przypomniał sobie, jak pułkownik Oleg Dunin, żeby zrobić na nim dobre wrażenie i namówić na wyjazd do Norwegii, pokazywał mu swoje zdjęcia z Syrii, nad trupami dżihadystów. Ale Jagana nie interesowało mordowanie jeńców, tylko walka. Nawet w żadnej grze nie było zabijania bezbronnych – pomyślał i sięgnął po telefon.

      Pułkownika Wiktora Orłowa znał z okresu służby w Oddziale II GRU. Przeszli też razem przez Czeczenię, zanim dostał się do niewoli u Bogajewów. Orłow był spokojnym, koleżeńskim oficerem, odnoszącym się z szacunkiem do podoficerów i chorążych. Jagana niewiele z nim łączyło, nie chodzili razem na akcje, ale wszyscy lubili Orłowa.

      Ostatni raz spotkali się w wojskowym biurze emerytalnym, gdzie Jagan przed wyjazdem do Norwegii załatwiał swoje sprawy. Czekając na korytarzu, rozmawiali o życiu w cywilu. Orłow właśnie odchodził ze służby i miał już załatwioną pracę w Grupie Wagnera.

      Jagan wcześniej słyszał, że koledzy odchodzący ze służby zatrudniają się w prywatnych firmach i ciągną swoją robotę, ale już za solidne pieniądze, a nie za nędzny żołd. Nie bardzo jednak rozumiał, jak można służyć ojczyźnie z chęci zysku. Jak można się wzbogacać na służbie Rosji. Renta wystarczała mu na skromną egzystencję. Uważał, że dla ojczyzny trzeba poświęcić życie, tak jak było w przysiędze. Wszyscy, którzy go znali, wiedzieli, że jest Nexusem, i nikt nie składał mu propozycji pracy w firmie, chociaż wszyscy wiedzieli, że nie ma w specnazie lepszego operatora. Był niesterowalnym indywidualistą, a ktoś taki w wojennym biznesie mógł przynieść tylko straty. Jagan nigdy by nie zrozumiał, że rozkaz można wycenić w pieniądzach.

      Odnalazł w pamięci telefonu numer Orłowa. Najpierw nalał sobie stakan na drugą nogę, popił sokiem z ogórków i zadzwonił.

      – Cześć, pułkowniku – zaczął. – Tu Trubow, Andriej…

      – Cześć – odparł Orłow. – Poznaję. Jak sprawy, chorąży?

      – W porządku. Żyje się jakoś. Wiesz, jak jest…

      – No wiem. Dlatego dzwonisz?

      – Wiesz, tak sobie pomyślałem, że może…

      – Chcesz do nas?

      – Właściwie to nie wiem. A co ja tam…

      – Ech… chorąży Trubow! Nie miaucz jak stary kot na piecu. Chcesz do nas? Bo jeżeli tak, to ja biorę cię do siebie, i to od razu. Mam robotę… ekstra, taką tylko dla ciebie. – Orłow był przekonujący i Jaganowi spodobało się, jak go przyjął. Ale doświadczenie z Duninem nakazywało mu trzymać dystans.

      – Hm… – zamruczał Jagan i trochę niepewnie zapytał: – A co to za robota?

      – Jestem teraz w Moskwie – odparł Orłow. – Przyjedź, pogadamy, wszystkiego się dowiesz. Bądź jutro o dwunastej w klubie oficerskim na Łużnikach. Wiesz, gdzie to…

      – Wiem, wiem. Przyjadę – potwierdził Jagan.

      – To do jutra, chorąży – rzucił na zakończenie Orłow i rozłączył się.

      Jagan spojrzał w stronę kredensu, gdzie stał samogon i słój z ogórkami. Pomyślał, że właściwie mógłby wypić jeszcze jeden stakan, bo po dwóch poprzednich czuł się całkiem dobrze, ale rano miał jechać do Moskwy i nie powinien cuchnąć bimbrem. Miał zacząć nowy rozdział w życiu, a poza tym nie chciał zawieść pułkownika Orłowa. Przecież sam do niego zadzwonił. Po chwili zastanowienia uznał jednak, że pół stakana będzie sprawiedliwym i kompromisowym rozwiązaniem między tym, co można, a tym, co nie powinno się zdarzyć. W końcu to był ważny dzień w jego życiu.

      Miał się już podnieść, gdy usłyszał walenie do drzwi. Chwycił pistolet ze stołu i ostrożnie podszedł do okna. Była noc, więc od razu zobaczył błyskające światła na policyjnym gaziku.

      Schował pistolet za pasek i otworzył drzwi.

      – Co się dzieje, Andriusza? Wiesz, która jest godzina? – rzucił oschle sierżant Konowałow, wchodząc do środka. – Co to za strzelanie? Całą wieś obudziłeś. – Rozejrzał się po pomieszczeniu i zobaczył szczątki monitora. – Coś ty… O, kurwa! Rozstrzelałeś komputer? Co ci zrobił? Nie będziesz już grał czy popierdoliła ci się jawa z życiem wirtualnym?

      – Właściwie to nic się nie stało – odparł Jagan. – Znudził mi się, kurwa, i tyle. Nie ma już dobrych gier. Co tu gadać.

      – Aaa… to rozumiem – rzucił Konowałow, uśmiechnął się i położył czapkę na stole.

      – To co? Napijesz się, Saszka? – zapytał Jagan.

      – Jak trofimiejka, to daj stakan i jadę, bo Kola znów pobił tę naszą kulawą Ludmiłę i muszę mu w końcu solidnie przypierdolić. Jakiś porządek i zasady w Aleksandrowce muszą być. – Poprawił się na krześle i kopnął kawałek konsoli. – To co z tym komputerem było nie tak? Mogłeś przecież zanieść do naprawy, a nie walić od razu z klamki. Ech… Andriusza…

      14

      Dima obudził się z lekkim bólem głowy w okolicach zatok. Była siódma trzydzieści i budzik w telefonie zdążył odezwać się tylko dwa razy, nim Dima zdusił go dłonią. Leżał jeszcze chwilę z zamkniętymi oczami. O dziwo, pamiętał, że najpierw powinien sprawdzić, czy są wiadomości od Tamary. W Tel Awiwie była ósma trzydzieści. Potem – wciągnąć dres i zrobić trasę „trzy mosty”. Ciekawe, czy obserwacja ma poranne biegi wkalkulowane w program – pomyślał z rozbawieniem. O dziewiątej planował być już po kąpieli i śniadaniu. Wszystko zależało od tego, czy na apce Kalkulator jest wiadomość.

      Nie otwierając oczu, sięgnął po smartfon. W czerwonej kropce była cyfra 2. Odczytał: Kartę pokładową masz w załączeniu. Wylot z Okęcia o 11.25. Ja przylecę jutro o 10.30. Czekaj na mnie w domu. Spisałeś się. Sis.

      Poderwał się z łóżka.

      Fuck!