Дэн Браун

Inferno


Скачать книгу

się reputacją najbardziej wpływowej prywatnej organizacji świata.

      Elizabeth piastująca stanowisko szefowej Światowej Organizacji Zdrowia miała spore doświadczenie w kontaktach towarzyskich z możnymi tego świata. Długi staż w WHO, w połączeniu z naturalną otwartością, zjednały jej także przychylność prasy – jeden z magazynów umieścił ją nawet ostatnio w czołowej dwudziestce najbardziej wpływowych postaci współczesnego świata. Pod jej zdjęciem znalazł się podpis: „Oblicze światowego zdrowia”, co wydało jej się niezwykle ironiczne, zważywszy na to, jak chorowitym dzieckiem była.

      Cierpiąc na poważną astmę już w wieku sześciu lat, zażywała spore dawki nowego obiecującego leku – pierwszego ze znanych kortykosterydów – który poprawił jej stan zdrowia w niesamowitym tempie. Niestety niespodziewane efekty uboczne tego leku dały o sobie znać wiele lat później, w okresie dojrzewania płciowego… Elizabeth nie miesiączkowała do dnia dzisiejszego. Nigdy też nie zapomniała tragicznego dla niej momentu, gdy w wieku lat dziewiętnastu trafiła do gabinetu lekarskiego, w którym poinformowano ją, że jej system rozrodczy uległ nieodwracalnemu uszkodzeniu.

      Elizabeth Sinskey nie mogła mieć dzieci.

      Czas zaleczy tę pustkę, zapewniał ją lekarz, jednakże wraz z upływem lat smutek i gniew tylko w niej narastały. Co gorsze, leki, które odebrały jej możliwość posiadania potomstwa, nie zdołały stłumić instynktu macierzyńskiego. Przez wiele dziesięcioleci musiała zwalczać w sobie nieosiągalne marzenie. Nawet dzisiaj, w wieku sześćdziesięciu jeden lat, czuła okropną pustkę w sercu za każdym razem, gdy widziała matkę z oseskiem na ręku.

      – Już dojeżdżamy, pani doktor – poinformował ją kierowca limuzyny.

      Elizabeth przyczesała długie, kręcone siwe włosy i sprawdziła stan makijażu w lusterku. Moment później wóz zatrzymał się, a szofer pomógł jej wysiąść w bogatszej części Manhattanu.

      – Będę tu czekał na panią – obiecał. – Pojedziemy prosto na lotnisko, gdy będzie pani gotowa.

      Nowojorska siedziba Rady Spraw Zagranicznych mieściła się w skromnym neoklasycystycznym budynku na skrzyżowaniu Park Avenue i Sześćdziesiątej Ósmej Ulicy. Wcześniej był to dom magnata naftowego ze Standard Oil. Fasada zlewała się z równie bogatym otoczeniem. Patrząc na nią, nie sposób było się domyślić, co kryją te mury.

      – Doktor Sinskey – powitała ją korpulentna recepcjonistka – tędy proszę. On już czeka na panią.

      On, czyli kto?

      Elizabeth poszła za recepcjonistką w głąb pięknego korytarza aż do zamkniętych drzwi, w które jej przewodniczka zapukała, by otworzywszy zaraz masywne skrzydło, odsunąć się na bok i uprzejmym gestem zaprosić gościa do środka.

      Elizabeth przekroczyła próg i usłyszała za plecami trzask zamykanych drzwi.

      Niewielką, tonącą w półmroku salę konferencyjną oświetlał wyłącznie blask bijący z włączonego ekranu. Na jego tle stał niewiarygodnie wysoki i chudy mężczyzna spoglądający w jej kierunku. Mimo że nie mogła dostrzec wyraźnie twarzy, wyczuwała bijący z niej autorytet.

      – Doktor Sinskey – przemówił mężczyzna ostrym tonem. – Dziękuję za przyjęcie zaproszenia. – Twardy akcent sugerował, że może pochodzić ze Szwajcarii albo z Niemiec. – Proszę siadać – dodał, wskazując fotel stojący w pobliżu drzwi.

      Nawet się nie przedstawił…

      Elizabeth usiadła. Dziwaczny obraz widoczny na ekranie nie pozwalał jej się uspokoić.

      Cóż to takiego?

      – Byłem na pani wykładzie dzisiaj rano – wyznał gospodarz. – Przybyłem z naprawdę daleka, by go wysłuchać. Niesamowite wystąpienie.

      – Dziękuję – odparła.

      – Muszę przyznać, że jest pani o wiele piękniejsza, niż przypuszczałem… pomimo zaawansowanego wieku i krótkowzrocznego spojrzenia na stan światowej opieki zdrowotnej.

      Elizabeth poczuła, jak opada jej szczęka. Komentarz był pod każdym względem obraźliwy.

      – Słucham? – zapytała, próbując przebić wzrokiem ciemność. – Kim pan jest? Dlaczego wezwał mnie pan w to miejsce?

      – Proszę mi wybaczyć ten marny żarcik – odparł ukryty w mroku chudzielec. – Obraz widoczny na ekranie wyjaśni pani, dlaczego musieliśmy się spotkać.

      Sinskey zerknęła na obraz przedstawiający rzeszę chorych ludzi. A raczej stertę nagich, skłębionych, wspinających się na siebie ciał.

      – Doré był mistrzem pędzla – stwierdził gospodarz. – A to jest jego spektakularnie ponura wizja piekła Dantego Alighieri. Mam nadzieję, że ten widok pani nie przeszkadza… ponieważ ku temu właśnie zmierzamy… – Przerwał na moment, robiąc krok w jej kierunku. – Pozwoli pani, że wyjaśnię, dlaczego tak uważam. – Szedł nadal w stronę Elizabeth, a z każdym kolejnym krokiem wydawał się wyższy. – Gdybym wziął kartkę papieru i przedarł ją na pół… – zatrzymał się przy stole, podniósł z blatu kartkę i rozpołowił ją – i gdybym położył jedną połowę na drugiej – zrobił, jak powiedział – i powtórzył ten proces… – Znów przedarł papier i ułożył ćwiartki na sobie. – Zgodzi się pani, że uzyskałbym czterokrotnie grubszy stosik niż pierwotnie. – Jego oczy zapłonęły w półmroku spowijającym salę.

      Elizabeth nie podobał się ani ten protekcjonalny ton, ani agresywna postawa członka Rady. Nie odpowiedziała więc.

      – Hipotetycznie mówiąc – kontynuował mężczyzna, podchodząc jeszcze bliżej – jeśli pojedyncza kartka papieru ma jedną dziesiątą milimetra grubości, a ja powtórzyłbym ten proces, powiedzmy, pięćdziesiąt razy… Wie pani, jaką grubość osiągnąłby uzyskany w ten sposób stosik?

      Elizabeth wzdrygnęła się.

      – Wiem – odparła nieco napastliwiej, niż chciała. – To jedna dziesiąta milimetra razy dwa do pięćdziesiątej potęgi. To się nazywa postęp geometryczny. Czy mogę zapytać, po co zostałam tutaj wezwana?

      Mężczyzna skrzywił się, a potem skinął z uznaniem głową.

      – Tak. A wie pani, o jakiej liczbie mówimy? Ile to jest jedna dziesiąta milimetra razy dwa do pięćdziesiątej potęgi? Jak wysoki byłby stos tego papieru? – Zamilkł tylko na moment. – Nasze karteczki po zaledwie pięćdziesięciu przedarciach sięgnęłyby stąd aż do… słońca.

      Nie zaskoczył jej tym stwierdzeniem. Zbyt często miała w pracy do czynienia z przyrostem w postępie geometrycznym. Strefa skażenia… namnażanie zainfekowanych komórek… przewidywane straty w ludziach.

      – Wybaczy pan – odezwała się, próbując nie okazywać złości – ale chyba nie zrozumiałam, o co panu chodzi.

      – O co mi chodzi? – zaśmiał się cicho. – Chyba o to, że wzrost populacji ludzkiej jest jeszcze gwałtowniejszy. Zamieszkująca Ziemię ludzkość miała marne początki… ale za to ogromny potencjał. – Znów zaczął się przechadzać. – Proszę pomyśleć. Potrzebowaliśmy tysięcy lat, by osiągnąć liczebność przekraczającą miliard osobników. Trwało to od zarania cywilizacji do początków dziewiętnastego wieku. Potem jednak zupełnie niespodziewanie liczba ta uległa podwojeniu w zaledwie sto lat. Pięćdziesiąt lat później były nas już cztery miliardy. A jak pani zapewne wie, lada moment przekroczymy granicę ośmiu miliardów. Jednego dnia rodzi się niemal ćwierć miliona dzieci. Ćwierć miliona. I tak na okrągło, dzień w dzień, bez względu na pogodę. Co roku można by zaludnić nimi kraj wielkości Niemiec.

      Wysoki mężczyzna zatrzymał się na moment i pochylił