Дэн Браун

Inferno


Скачать книгу

należy zachowywać szczególną ostrożność, zwłaszcza przez pierwszą dobę. Musi pan odpoczywać, w przeciwnym razie grożą panu poważne powikłania.

      Z interkomu dobiegło nagłe szczeknięcie.

      – Dottore Marconi?

      Brodacz nacisnął klawisz umieszczony na ściennym panelu.

      – Sì?

      Z głośnika dobiegł potok włoskich słów. Langdon niczego nie zrozumiał, ale zauważył, że oboje lekarze wymieniają zdziwione spojrzenia. A może raczej zaniepokojone?

      – Momento – odparł Marconi, kończąc rozmowę.

      – O co chodzi? – zainteresował się Robert.

      Oczy doktor Brooks wydawały się nieco węższe niż przed chwilą.

      – To była szpitalna recepcjonistka. Ma pan gościa.

      Promień nadziei zaświtał w mroku niepokoju Langdona.

      – Świetna wiadomość! Może ta osoba będzie wiedziała, co mi się przydarzyło.

      Lekarka nie wyglądała na przekonaną.

      – Dziwi mnie ta wizyta. Do niedawna nie znaliśmy pańskiego nazwiska, nie zdążyliśmy go jeszcze umieścić w systemie.

      Langdon przezwyciężył działanie środków uspokajających i niezdarnie poprawił się na łóżku.

      – Skoro ta osoba wie, gdzie jestem, powinna także wiedzieć, co mi się przytrafiło!

      Doktor Brooks zerknęła na doktora Marconiego, a ten natychmiast pokręcił głową i postukał palcem w szkiełko zegarka. Kobieta spojrzała ponownie na Langdona.

      – To oddział intensywnej terapii – wyjaśniła. – Goście nie mają tutaj wstępu przed dziewiątą rano. Doktor Marconi pójdzie sprawdzić, kim jest pański gość i czego chce.

      – Dlaczego ani trochę was nie obchodzi, czego ja chcę? – oburzył się Robert.

      Doktor Brooks uśmiechnęła się pobłażliwie, po czym zniżyła głos.

      – Nie powiedzieliśmy panu wszystkiego o wydarzeniach minionej nocy… o tym, co się panu przydarzyło. Powinien pan mieć pełną orientację, zanim zacznie pan rozmawiać z osobami postronnymi. Obawiam się jednak, że jest pan jeszcze za słaby, by…

      – Pełną orientację? – podchwycił Langdon. – O czym pani mówi? – Z trudem wyprostował plecy. Uwierała go igła kroplówki, a ciało zdawało się ważyć kilkaset kilogramów. – Wiem, że dotarłem do florenckiego szpitala, mamrocząc pod nosem, że jest mi bardzo przykro… – Kolejna myśl zmroziła mu krew w żyłach. – Spowodowałem wypadek samochodowy? – zapytał. – Zraniłem kogoś?

      – Nie – odparła lekarka. – Raczej nie.

      – Zatem o co chodzi? – wściekał się Robert, wodząc wzrokiem po obojgu lekarzach. – Mam prawo wiedzieć, co tu się wyrabia!

      Po dłuższej chwili milczenia doktor Marconi skinął niechętnie głową, dając koleżance pozwolenie na dalsze wyjaśnienia. Doktor Brooks westchnęła, po czym przysunęła się jeszcze bliżej Langdona.

      – Zróbmy tak, ja powiem wszystko, co wiem… a pan wysłucha tego ze spokojem do końca.

      Robert kiwnął głową, lekko, ale i to wystarczyło, by poczuł przeszywający ból we wnętrzu czaszki. Zignorował go jednak, nie mogąc doczekać się wyjaśnień.

      – Po pierwsze… pańska rana nie powstała wskutek wypadku.

      – To chyba dobrze?

      – Niezupełnie. Jeśli mam być szczera, to rana postrzałowa.

      Aparatura znowu zaczęła popiskiwać szybciej.

      – Co takiego?!

      – Kula drasnęła czaszkę, powodując lekkie wstrząśnienie mózgu. To cud, że pan przeżył. Parę centymetrów niżej i… – pokręciła głową.

      Langdon spoglądał na nią z niedowierzaniem.

      Ktoś mnie postrzelił?

      Z holu dobiegły podniesione głosy. Ktoś się tam awanturował. Wyglądało na to, że osoba pragnąca odwiedzić Roberta nie zamierza dłużej czekać. Moment później rozległ się trzask ciężkich drzwi na drugim końcu korytarza, a niedługo potem Langdon dostrzegł sylwetkę zbliżającego się gościa.

      Kobieta nosiła czarny skórzany kombinezon. Była dobrze umięśniona, na głowie miała irokeza. Poruszała się z gracją, jakby nie dotykała stopami ziemi, idąc prosto do izolatki Langdona.

      Niewiele myśląc, doktor Marconi wypadł za otwarte drzwi i zablokował drogę nieoczekiwanemu gościowi.

      – Ferma! – rozkazał, wysuwając władczo dłoń, jak robią to policjanci.

      Kobieta, nie zwalniając nawet kroku, wyjęła zza pleców pistolet z tłumikiem. Wymierzyła prosto w pierś doktora Marconiego i nacisnęła spust.

      Rozległo się ciche syknięcie.

      Robert obserwował z przerażeniem, jak lekarz chwieje się i cofa do wnętrza izolatki, kurczowo trzymając za serce. Jego biały kitel przesiąkał krwią.

      Rozdział 3

      Siedemdziesięciodwumetrowy luksusowy jacht Mendacium sunął osiem kilometrów od wybrzeży Włoch przez mgiełkę otulającą przed świtem spokojne wody Adriatyku. Jego niewidzialny dla radarów kadłub pomalowano na metalicznie szary kolor, przez co kojarzył się z groźną jednostką wojskową.

      Wyceniany na ponad trzysta milionów dolarów statek miał na swoim pokładzie wszystkie wygody – spa, basen, kino, jednoosobowe łodzie podwodne i lądowisko dla helikopterów – ale zbytki te niespecjalnie interesowały właściciela, który pięć lat temu, niemal natychmiast po odebraniu jednostki ze stoczni, kazał ją przekształcić w pływające elektroniczne centrum dowodzenia, niczym nieustępujące wojskowym odpowiednikom.

      W dyspozytorni mającej dostęp do danych z trzech satelitów oraz masy naziemnych przekaźników pracowało ponad dwudziestu ludzi – techników, analityków, koordynatorów – którzy mieszkali na pokładzie jachtu, utrzymując nieprzerwaną łączność z pozostałymi naziemnymi centrami operacyjnymi organizacji.

      Za bezpieczeństwo statku odpowiadał mały oddział doskonale wyszkolonych żołnierzy, dwa systemy obrony przeciwrakietowej i cały arsenał najnowocześniejszego uzbrojenia. Załoga – wliczając kucharzy, sprzątaczy i stewardów – liczyła ponad czterdzieści osób. W rzeczywistości Mendacium był pływającym biurowcem, z którego właściciel mógł zarządzać należącym do niego imperium.

      Znany swoim podwładnym wyłącznie jako „Zarządca” był karłowatym szczupłym mężczyzną o ciemnej karnacji i głęboko osadzonych oczach. Niezbyt okazały wygląd i bezpośredniość pasowały jednak idealnie do człowieka, który dorobił się wielkiej fortuny na wykonywaniu zadań specjalnych w szarej strefie.

      Nazywano go rozmaicie – bezlitosnym najemnikiem, zatwardziałym grzesznikiem, pomiotem diabła – ale żadne z tych określeń nie odzwierciedlało prawdy. Zarządca jedynie umożliwiał swoim klientom spełnienie najskrytszych marzeń i zaspokojenie najgłębszych ambicji, i to bez obaw o konsekwencje. Fakt, że ludzkość była grzeszna z natury, nie stanowił jego problemu.

      Wbrew opiniom krytyków oraz ich obiekcjom etycznym kompas moralny Zarządcy wskazywał zawsze ten sam kierunek. Zbudował on swoją reputację – i Konsorcjum przy okazji – na dwu złotych zasadach.

      Nigdy nie składaj obietnic, których nie możesz dotrzymać.

      Nigdy nie okłamuj klienta.

      Przenigdy.

      W całej