Joseph Heller

Paragraf 22


Скачать книгу

nie był pan. Czy może wspominał coś o Washingtonie Irvingu?

      – Prawdę mówiąc, wspominał – powiedział major Major.

      – Naprawdę?! – zawołał ten drugi z Wydziału Śledczego. – To doskonale! To może być właśnie klucz do całej sprawy. Czy nie wie pan, gdzie go można znaleźć?

      – W szpitalu. Jest naprawdę bardzo chory.

      – To wspaniale! – wykrzyknął drugi facet z Wydziału Śledczego. – Udam się tam za nim natychmiast. Byłoby najlepiej, gdybym się dostał do szpitala incognito. Wyjaśnię całą sprawę w ambulatorium i poproszę, żeby mnie tam skierowali jako pacjenta.

      – Nie poślą mnie do szpitala jako pacjenta, dopóki nie zachoruję – oświadczył po powrocie. – W gruncie rzeczy czuję się nie najlepiej. Od dawna miałem zamiar się przebadać i teraz mam dobrą okazję. Pójdę jeszcze raz do ambulatorium, powiem, że jestem chory, i w ten sposób trafię do szpitala.

      – Niech pan spojrzy, co ze mną zrobili – powiedział po powrocie, ukazując fioletowe dziąsła. Był niepocieszony. Buty i skarpetki trzymał w rękach, gdyż palce u nóg również miał posmarowane gencjaną. – Czy kto kiedy słyszał o pracowniku Wydziału Śledczego z fioletowymi dziąsłami? – jęknął.

      Wychodząc z kancelarii z nisko spuszczoną głową wpadł do okopu i złamał sobie nos. Mimo że nie miał gorączki, Gus i Wes zrobili dla niego wyjątek i odesłali go karetką do szpitala.

      Major Major skłamał i wyszło mu to na dobre. W gruncie rzeczy nie zdziwiło go to, gdyż zauważył, że ludzie, którzy kłamią, są ogólnie rzecz biorąc, zaradniejsi, ambitniejsi i lepiej im się powodzi niż ludziom, którzy nie kłamią. Gdyby powiedział prawdę drugiemu facetowi z Wydziału Śledczego, znalazłby się w tarapatach, ponieważ jednak skłamał, mógł spokojnie wrócić do swojej pracy.

      Po wizycie tego drugiego faceta z Wydziału Śledczego stał się ostrożniejszy. Podpisywał teraz wszystko wyłącznie lewą ręką i zawsze wkładał przy tym ciemne okulary i przyklejał sztuczne wąsy, za pomocą których usiłował przedtem bez powodzenia włączyć się z powrotem do gry w koszykówkę. W ramach dodatkowych środków ostrożności przerzucił się z Washingtona Irvinga na Johna Miltona, co okazało się szczęśliwym pomysłem. John Milton był zwięzły i elastyczny, a kiedy stawał się monotonny, można go było odwracać podobnie jak Washingtona Irvinga. Co więcej, pozwolił on majorowi Majorowi na podwojenie wydajności, dzięki temu że John Milton miał znacznie krótsze nazwisko niż on sam czy Washington Irving i pisanie go zajmowało znacznie mniej czasu. John Milton okazał się korzystny jeszcze pod jednym względem. Był wszechstronny i tak poręczny, że major Major zaczął włączać jego nazwisko do fragmentów fikcyjnych dialogów. I tak typowa parafa na urzędowym dokumencie mogła brzmieć: „John Milton jest sadystą” albo „Milton, John cię szuka”. John Milton otwierał zupełnie nowe horyzonty i czarowne, niewyczerpane możliwości, które budziły nadzieję, że nuda już nie wróci. Kiedy i John Milton go znudził, major Major wrócił do Washingtona Irvinga.

      Major Major kupił ciemne okulary i sztuczne wąsy w Rzymie, podejmując ostatnią daremną próbę obrony przed stoczeniem się w bagno ostatecznego upadku. Zaczęło się od okropnego poniżenia w związku ze Wspaniałą Krucjatą Lojalności, kiedy to żaden z trzydziestu czy czterdziestu ludzi zbierających podpisy pod konkurencyjnymi deklaracjami lojalności nie pozwolił mu się podpisać. Potem, ledwie ta sprawa ucichła, wynikła afera z samolotem Clevingera, który ulotnił się gdzieś zagadkowo wraz z całą załogą i odpowiedzialność za ten dziwny wypadek zagęszczała się złowrogo wokół niego, ponieważ nie podpisał ani jednej deklaracji lojalności.

      Ciemne okulary miały grubą purpurową oprawę, a sztuczne czarne wąsy były w krzykliwie kataryniarskim stylu. Któregoś dnia, kiedy poczuł, że nie zniesie już dłużej samotności, ubrał się w nie i poszedł na koszykówkę. Przybrał pozę swobodnej poufałości i wszedł na boisko, modląc się w duchu, aby go nie poznano. Tamci udali, że go nie poznają, i gra zaczęła go bawić. Ledwie jednak zdążył sobie pogratulować swego niewinnego fortelu, gdy jeden z przeciwników zderzył się z nim ostro, obalając go na kolana. Wkrótce potrącono go znowu i wtedy zaczęło mu świtać, że został rozpoznany i gracze korzystają z jego przebrania, aby go bezkarnie popychać, przewracać i maltretować. Nie chcieli go tutaj. W chwili kiedy zaczął to sobie uświadamiać, gracze jego drużyny połączyli się instynktownie z przeciwnikami w jedną wyjącą, żądną krwi hordę, która rzuciła się na niego ze wszystkich stron, wywijając pięściami i miotając przekleństwa. Przewrócili go na ziemię, skopali, a kiedy z wysiłkiem wstał, rzucili się na niego powtórnie. Osłonił rękami twarz, tak iż nic nie widział. Tłoczyli się jeden przez drugiego ogarnięci szałem, chcąc bić, kopać, tratować nogami, wydłubywać mu oczy. Doturlali go do skraju wykopu i zepchnęli głową w dół. Na dnie stanął na nogi, wdrapał się na przeciwległe zbocze i zataczając się, ruszył wśród wrogich okrzyków i gradu kamieni, którymi zasypywano go, dopóki nie skrył się za rogiem namiotu. Przez cały czas najbardziej się troszczył o zachowanie swoich ciemnych okularów i sztucznych wąsów, żeby móc nadal udawać, że jest kimś innym, i oszczędzić sobie przerażającej chwili, gdy będzie zmuszony ujawnić się jako ich dowódca.

      W swoim pokoju rozpłakał się, a kiedy wreszcie przestał płakać, otarł krew z twarzy, zmył brud z podrapanych policzków i czoła, po czym wezwał sierżanta Towsera.

      – Od dzisiaj – powiedział – proszę nikogo do mnie nie wpuszczać, kiedy będę u siebie. Jasne?

      – Tak jest, panie majorze – odpowiedział sierżant Towser. – Czy to dotyczy również mnie?

      – Tak.

      – Rozumiem. Czy to wszystko?

      – Tak.

      – Co mam mówić ludziom, którzy będą do pana przychodzić, kiedy pan major będzie u siebie?

      – Mówcie im, że jestem u siebie i żeby zaczekali.

      – Tak jest, panie majorze. Jak długo?

      – Dopóki nie wyjdę.

      – A co mam z nimi robić potem?

      – Co chcecie.

      – Czy mogę ich wpuszczać do pana, kiedy pan już wyjdzie?

      – Tak.

      – Ale pana już tu nie będzie?

      – Nie.

      – Tak jest, panie majorze. Czy to wszystko?

      – Tak.

      – Tak jest, panie majorze.

      – Od dzisiaj – powiedział major Major do niemłodego szeregowca, który zajmował się jego przyczepą – nie wchodźcie do mnie, kiedy jestem u siebie, żeby mnie pytać, czy nie jesteście mi potrzebni. Jasne?

      – Tak jest, panie majorze – odpowiedział ordynans. – A kiedy mam przychodzić, żeby się dowiedzieć, czy jestem panu potrzebny?

      – Kiedy mnie nie będzie.

      – Tak jest, panie majorze. I co mam wtedy robić?

      – To, co wam każę.

      – Ale przecież pana majora nie będzie.

      – Tak.

      – Więc co mam robić?

      – To, co będzie trzeba.

      – Tak jest, panie majorze.

      – To wszystko – uciął major Major.

      – Tak jest, panie majorze – powiedział ordynans. – Czy to wszystko?

      – Nie