Claudia Piñeiro

Elena wie/Twoja


Скачать книгу

śniadanie jadły świeżo upieczone croissanty, gotowały dania ze świeżych ryb i każdego wieczora, kiedy słońce chowało się za budynkami, wychodziły przespacerować się po deptaku. Szły z południa na północ, od strony morza, a wracały z północy na południe, od strony miasta. Kłóciły się. Zawsze, każdego wieczora. O cokolwiek. Ważny nie był temat, tylko to, że taki wybrały sposób komunikacji: poprzez kłótnię, która maskowała inny spór, tkwiący w ukryciu i kipiący w nich, znacznie rozleglejszy niż którykolwiek z podejmowanych tematów. Sprzeczały się tak, jakby każde rzucone słowo było trzaśnięciem z bicza, najpierw uderzała jedna, potem druga. Trzaśnięcie za trzaśnięcie. Raniły słowami ciało oponentki jakby w zapamiętaniu. Żadna się nie skarżyła, skupiały się na zadawaniu ciosów. Aż w końcu jedna z nich, najczęściej Rita, wycofywała się ze starcia, bardziej z obawy przed własnymi słowami niż z powodu bólu, jaki mogła poczuć czy wywołać, i potem szły dwa metry od siebie, mamrocząc coś pod nosem.

      Szklaną uchatkę zobaczyła pierwszego dnia tych wakacji w sklepiku, w którym oferowano naszyjniki z muszli, popielniczki w kształcie słynnego tutejszego budynku Torreón del Monje, szkatułki wykładane muszelkami tworzącymi jakiś rysunek, korkociąg, w którym sprężyna pojawiała się między nogami chłopczyka albo księdza, albo pasterza, ale żadna nie odważyła się na to patrzeć, i inne tego typu pamiątki. Rita stanęła przed szybą i stukając w nią zadbanym paznokciem palca wskazującego, odezwała się do Eleny: Kupię to sobie przed wyjazdem. Foczka pogodynka: niebieski – słońce, różowy – deszcz, widniało na przyklejonej do witryny karteczce zapisane ręcznie niebieskim długopisem i drukowanymi literami. Elena nie popierała tego pomysłu, nie wydawaj pieniędzy na duperele, tyle się musisz napracować, żeby zarobić, wydam, żeby sobie zrobić przyjemność, mamo, masz wypaczony gust, może lepiej nie rozmawiajmy o wypaczeniach, racja, jeśli chodzi o wypaczenia, to już dość ich masz z tym swoim kolegą z banku, przynajmniej mam faceta, który mnie kocha, no jeśli to cię uszczęśliwia, córko, niełatwo być szczęśliwą u twojego boku, mamo, rzuciła Rita, sądząc, że to będzie ostatni cios, i ruszyła żwawo przodem, wyprzedzając ją o dwa metry, stawiała długie kroki. Elena szła w tyle trasą wyznaczaną przez córkę, zachowując odległość, ale kilka metrów dalej znów zadała cios, przez ten swój kwaśny charakter nigdy nie będziesz szczęśliwa, mam to w genach, mamo, może i tak, odparowała Elena i więcej już nie rozmawiały. Na wysokości hotelu Provincial zawróciły na południe. Codziennie powtarzały tę rutynę. Spacery, zadawanie ciosów, marsz w odległości od siebie, w końcu milczenie. Zmieniały się słowa, przyczyna kłótni, lecz melodia, ton, rutyna zawsze były takie same. O uchatce już nie rozmawiały, któregoś jednak popołudnia, kiedy mijały sklepik z pamiątkami, Elena się zaśmiała i powiedziała: a może kupisz ten korkociąg z księdzem dla ojca Juana?, córki to jednak nie rozbawiło, nie masz za grosz wyczucia, mamo.

      Przed upływem dwóch tygodni zgodnie z zapowiedzią Rita kupiła sobie foczkę pogodynkę. Zapłaciła gotówką. Miała kartę debetową, którą jej dali w szkole, kiedy została oficjalnie zatrudniona i zaczęli jej odprowadzać ubezpieczenie, lecz nigdy jej ze sobą nie nosiła, bo się bała, że ją mogą okraść. Poprosiła o zapakowanie foczki w kilka warstw papieru, żeby się nie rozbiła. Zamiast papieru dali jej tę folię z dużą ilością bąbelków, którymi potem Rita strzelała, naciskając je po kolei. A podczas podróży autobusem uchatka jechała na uprzywilejowanym miejscu, na jej kolanach.

      Elena wciąż ją trzyma, tak jak trzyma wszystkie rzeczy Rity. Wsadziła wszystko do kartonu, który podarował jej sąsiad – do pudła po dwudziestodziewięciocalowym telewizorze. Sąsiad zamierzał wystawić go do śmietnika, lecz poprosiła i dał jej. Żeby schować rzeczy Rity, powiedziała, a on po prostu podał jej karton bez słowa, choć trochę tak, jakby składał kondolencje. Pomógł jej nawet wnieść pudło do mieszkania. Elena wszystko tam wpakowała. Wszystko prócz ubrań; ubrań nie mogła, wciąż trzymały jej zapach, zapach córki. Ubranie zawsze zachowuje zapach tego, kto je nosił za życia, Elena to wie, nawet jeśli tysiąc razy wypierze się je w różnych proszkach, zapach, którego nie da się utożsamić z jakimiś konkretnymi perfumami czy dezodorantem, czy proszkiem używanym codziennie do prania tych rzeczy, kiedy jeszcze miał je kto ubrudzić. Zapach, który nie jest zapachem domu ani rodziny, bo ubranie Eleny nie pachnie tak samo. Zapach zmarłego, kiedy jeszcze żył. Zapach Rity. Nie mogła znieść, że go czuje, choć za zapachem nie idzie właściwa osoba. Miała tak samo z ubraniami męża, ale wtedy nie wiedziała, że znacznie więcej bólu się czuje, kiedy umiera dziecko. Tak że ubrań nie spakowała. Nie chciała też oddawać ich do kościoła, żeby pewnego dnia nie natknąć się na zielony pulower Rity na jakimś obcym ciele. Spaliła je w ognisku, które roznieciła na podwórku za domem. Zużyła cztery zapałki, zanim zapłonął ogień. Pierwsze zajęły się nylonowe rajstopy, roztopiły się w płomieniach w syntetyczną lawę, a potem powoli ogień objął resztę; w popiele zachowały się druty z biustonoszy, kilka zapinek i zamków. Wsadziła te resztki do worka na śmieci i wyniosła, żeby zabrała go śmieciarka. Tak że ubrania nie wylądowały w pudle od sąsiada. Natomiast buty owszem, oraz para wełnianych i nigdy nieużywanych rękawiczek, które niczym nie pachniały, stare zdjęcia, jej notesik z telefonami, dokumenty, wszystkie prócz dowodu osobistego, który trzeba było przekazać zakładowi pogrzebowemu, by zajął się pochówkiem, jej kalendarz, karty bankowe, na wpół ukończoną robótkę, zdjęcie z lokalnego dziennika, na którym stoi na tle szkoły parafialnej razem z resztą ciała pedagogicznego w dniu inauguracji sal dla szkoły średniej, Biblia z dedykacją, prezent od ojca Juana, żeby Słowo Boże zawsze było z Tobą, tak jak było z Twoim Ojcem, okulary do czytania, pigułki na tarczycę, obrazek ze świętym Ekspedytem, który dała jej sekretarka ze szkoły, kiedy spóźniała się emerytura Eleny, wycinek z gazety z dnia, w którym urodziła się córka Isabel. Isabel i Marcos Mansilla z radością zawiadamiają o przyjściu na świat ich córki, Maríi Julity, w mieście Buenos Aires, dwudziestego dnia marca 1982 roku. Ogłoszenie wycięte ręcznie, starannie wzdłuż krawędzi, na ile drżenie rąk pozwoliło. Segregator z wszystkimi pocztówkami od państwa Mansillów wysłanymi na Boże Narodzenie. Pudełko czekoladek w kształcie serca, prezent od tego przyjaciela z banku, teraz już bez słodyczy w środku, tylko z samymi bezsensownymi sreberkami i plikiem listów niestarannie złożonych i przewiązanych różową wstążką, których Elena nie odważa się czytać, nie przez respekt dla zmarłej córki, tylko ze względu na siebie: nie chce poznawać szczegółów historii, o której nigdy nie chciała słyszeć. Możliwe, że czasami czytanie listów miłosnych do własnej córki jest dla jakiejś matki – choć zakazane – całkiem przyjemne, myśli Elena, takie przekonanie się, że córka stała się kobietą, że ktoś jej pragnie, że podąża drogą do wypełnienia swojego biologicznego obowiązku, człowiek się rodzi, rośnie, rozmnaża i umiera, świat się kręci i ktoś przekazuje pałeczkę. Elena patrzy na listy i zastanawia się, skąd to słowo „sztafeta”. Sztafeta. Ale to nie ten przypadek, Rita nie była już młodą dziewczyną, która znajduje swojego adoratora, ani ten Roberto Almada nawet nie zbliżył się do tego, by stanąć na wysokości zadania. Oni byli dwojgiem rozbitków, dwojgiem przegranych w miłości, a i to nie, ci dwoje nigdy nawet nie spróbowali, zmarnowali swój czas, patrząc na wszystko z widowni. I zdaniem Eleny jej córka zachowałaby się godniej, gdyby na tym etapie już sobie te sprawy darowała. Ale nie, wdała się w to w wieku, w którym ona, Elena, była już wdową. Podejrzewa, że nie zaszli daleko, było pewnie trochę pocałunków i niezgrabne ruchy dłoni gdzieś na placu, kiedy słońce zachodziło za pomnik narodowy, albo w domu Roberta, zanim jego matka wróciła z zakładu fryzjerskiego. Jakkolwiek było, Elena woli więcej nie wiedzieć, a tym bardziej nie chce czytać tych listów, bardziej boi się słów, które mógł w nich wypisywać Roberto w odpowiedzi na słowa Rity, niż tego, co razem robili. Dlatego nigdy nie rozwiązała tej wstążki, nie pociągnęła za końcówkę, by rozsupłać kokardkę i uwolnić wypełnione słowami kartki,