Szczepan Twardoch

Król


Скачать книгу

tylko jej na to pozwolić.

      Szapiro spojrzał na mnie i zobaczył bladego, przerażonego żydowskiego młodzieńca w brzydkich, chrześcijańskich łachach, z odkrytą głową, z matką, która siedzi w kuchni i płacze drugi dzień, i z ojcem, który poćwiartowany spoczywa w podwarszawskich gliniankach.

      – Nie trzeba – odparł. – Innym razem.

      Pomyślałem, że dziewczynie zrobi się przykro, ale oczywiście się myliłem. Odczuwanie przykrości nie należało do jej zawodowych obowiązków.

      – To może dla pana mogłabym coś zrobić, panie Szapiro? – powiedziała bardziej zalotnie, przysunęła się, dotknęła jego piersi i krocza.

      Podeszła do nas jeszcze jedna, wyższa i chudsza, ze spiętymi, ciemnymi włosami, podeszła jakby chciała zrobić blondynce konkurencję.

      – Jestem tu nowa. Ola mi na imię. Panu, panie Szapiro, to ja za darmo dam, ile razy pan będziesz chciał – powiedziała. – Pan jesteś taki fetniak, panie Szapiro, jak żaden. Jak żaden!

      Zastanawiał się chwilę.

      – Dziś nie trzeba, dziewczęta. Następnym razem – powiedział w końcu, jakby z żalem.

      Wziął mnie pod ramię, zaprowadził do baru. Ola siadła z powrotem na swój fotel. Kasia wróciła na dno swojego oceanu.

      – Siadaj. Głodny?

      Skinąłem głową. Usiadł obok, zdjął kapelusz.

      – Panie ober, co jest do jedzenia na ciepło? – zapytał barmana.

      – Na ciepło to sztuka mięs albo gotowana golonka. Golonkę pan zjedz, polecam, lepsza.

      – Zjesz trefne? – zapytał Szapiro, przyglądając mi się badawczo.

      Pokręciłem głową.

      – Sztuka koszer? – zwrócił się znowu do barmana.

      – A jak, panie. Koszer. Cadyki z całego świata tę sztukę tu jeść przyjeżdżają, taka jest koszer – uśmiechnął się barman, nieproszony stawiając przede mną i Szapirą butelkę zmrożonej wódki Baczewski i dwa kieliszki.

      Szapiro śmiał się głośno.

      – Rabin Michaelson orzekł, że ta sztuka mięs jest taka koszer, panie kochany, że do końca życia możesz pan świninę w śmietanowym sosie rąbać i nic nie będzie trefne, tak pana ta przekoszerna sztuka mięs zkoszerowała.

      – Ja tam jestem apykejres, mnie daj pan golonkę, chłopakowi sztuka mięs – zaordynował Jakub, ciągle się śmiejąc. – Tylko szybko, bośmy głód.

      Nalał wódki, do obu kieliszków, sobie pełny, mnie pół. Podsunął mi papierosa. Palić już mi się zdarzało, więc przyjąłem. Podał mi też ogień, zaciągnąłem się.

      – Żitany. Francuskie. Najlepsze – poinformował mnie Szapiro, zaciągnąłem się więc ponownie. Były mocne i smaczne, nie powiem. Do dziś lubię gitanes, ale ciężko u nas gitanes dostać, więc palę głównie, co jest. Zwykle niedobre.

      A może wtedy właśnie nie paliłem? Nie pamiętam.

      Oficer w mundurze wyszedł z salonu pod rękę z blondynką, która nas zaczepiała. Pozostali dwaj klienci ulotnili się gdzieś sami. Zza kotary wyszła za to dziewczynka i usiadła obok Kaplicy. Szapiro zauważył, że się jej przyglądam.

      – Madzia – powiedział.

      Kaplica położył jej rękę na udzie. Dziewczynka miała włosy spięte w dwa warkoczyki i strój pensjonarki. Wyglądała bardzo młodo, ciało dopiero zaczęło się jej zaokrąglać. Pomyślałem, że może wybrali taką o młodym wyglądzie i przebrali za uczennicę. W jednej z książek zabronionych mi przez ojca czytałem o tym, że ludzie miewają dziwaczne upodobania seksualne.

      – Nie gap się, bo Kaplica gotów cię strzelić – syknął bokser. – Nikt poza nim nie ma prawa jej tknąć.

      – Ile ona ma lat…? – zapytałem głupio.

      – Dwanaście. Zamknij się.

      W tej chwili Kum spojrzał na mnie, spojrzał swoimi złymi oczami strasznego puryca. Były w tym spojrzeniu groźba i wyzwanie. Kaplica rzucał wyzwanie bezbronnemu siedemnastoletniemu Żydkowi, bo rzucał wyzwanie zawsze, wszędzie i wszystkim, całemu światu. Dlatego był Kaplicą. A może patrzył na Szapirę, nie na mnie?

      Szapiro nie podjął wyzwania. Ja też odwróciłem wzrok, natychmiast. Znowu zaciągnąłem się papierosem. Barman podał nam talerze z jedzeniem. Na moim znajdowały się gruby kawałek wołowego mięsa, parujący jeszcze, dwie marchwie, kawałek selera i dwa kartofle, wszystko gotowane, całość polana była chrzanowym sosem. Byłem pewien, że całość nie jest koszerna – mięso może być wołowe, ale w sosie na pewno był jakiś nabiał. Zresztą pewnie goj gotował.

      Na talerzu Szapiry legła z kolei ogromna, gotowana golonka z kością i szczeciniastą skórą, tak bardzo świńska, że prawie słyszałem pochrumkiwanie tych obrzydliwych zwierząt. Szapiro odkroił wielki, parujący kawał mięsa ze skórą i tłuszczem, zanurzył go w miseczce z musztardą, włożył do ust i pożarł z rozkoszą, jak prawdziwy goj. Pomyślałem, że powinno mi się zrobić niedobrze, ale nie, zamiast tego pomyślałem, że to wygląda smakowicie.

      – W tysiąc dziewięćset siedemnastym siedziałem w Czerwoniaku w Łomży – powiedział po przełknięciu pierwszego kęsa. Spojrzał na mnie i zobaczył moje rozterki nad talerzem.

      – Jedz – warknął.

      Posłusznie odkroiłem kawałek mięsa i przepraszając w myślach Boga i mojego ojca, włożyłem do ust i zacząłem żuć. Nigdy wcześniej nie jadłem czegoś tak dobrego, pomyślałem wtedy. Śmietanowy, chrzanowy sos, mięso rozpadające się rozkosznie w ustach na delikatne włókna…, przeżuwałem i wszystko, co czułem, to rozkosz.

      – Więc siedziałem w Czerwoniaku w Łomży – mówił dalej Szapiro. – Liczyłem sobie siedemnaście lat, tyle co ty teraz. Celę miałem numer dwieście dwadzieścia jeden. Pojedynczą. W celi podarty siennik, stołek, prycza. Nic więcej. Więzienie było pod niemieckim zarządem wojskowym.

      Był już pijany, ale słuchałem go bardzo uważnie.

      – Rządził Czerwoniakiem komendant nazwiskiem Schramm, rozumiesz? Schramm. Tak się nazywał – ciągnął. – Ale my inaczej go nazywaliśmy, inaczej. Mówiliśmy na niego Zdrajca. Nie rozstawał się z bykowcem i niejednego tym bykowcem zabił, a wielu pobił do nieprzytomności. Byłem zwykły, młody jęke. Siedziałem, bo przy robieniu na ślam była poruta, dolator się obudził, wielkie chłopisko było, a ja mały i chudy, jak ty teraz, trzasnął mnie w łeb i przytrzymał, syna wysłał po policję, no i wsadzili mnie na dwa lata. Zwei Jahre Gefängnis für schweren Einbruchdiebstahl, taki mi odczytali wyrok, sąd był wojskowy. Rano dawali kawę i nic więcej, na obiad litr śmierdzącej kapusty, potem o czwartej kartoflanka, taka że bardziej woda po kartoflach i siedemdziesiąt pięć gram chleba, kromeczka taka, że raz ugryźć. I powiem ci, Bernsztajn, kto przeżył rok w Czerwoniaku za niemieckiej okupacji, ten już żadnego piekła się nie przestraszy. Jak nastała Polska i mnie w końcu wypuścili, postanowiłem, że nigdy nie odmówię sobie żadnego jedzenia ze strachu przed piekłem, bo piekło było tam. I że nikt mnie więcej nie będzie bezkarnie bił, żaden Niemiec, Polak ani Żyd. Komendant Schramm był ostatnim, który uderzył mnie bezkarnie. Rozumiesz, Bernsztajn?

      Nie rozumiałem, bo jadłem i po raz pierwszy od porwania ojca nie myślałem o tym porwaniu, a o jedzeniu i o niczym innym. Ale pokiwałem głową.

      Kaplica popił koniaku, dał dziewczynce czekoladkę, po czym włożył rękę pod jej