Wojciech Chmielarz

Farma lalek


Скачать книгу

co najgorsze, jest już za nią. I tak jak zawsze, kiedy to do niej docierało, przez chwilę miała ochotę po prostu usiąść na ziemi i płakać.

      Zamiast tego znalazła otwartą bramę. Wiało z niej chłodem i kwaśnym zapachem moczu. Weszła do środka, skryła się we wnęce i czekała spokojnie, pewna tego, co się stanie, i tego, co chce zrobić.

      Wreszcie ich zobaczyła. Stanęli skąpani w słońcu, tuż-tuż. Wydawało się jej, że są tak blisko, że może ich dotknąć. Młodszy rozglądał się gorączkowo dookoła, a starszy dopalał papierosa. Wreszcie rzucił go pod nogi i przygniótł czubkiem buta, żeby zaraz potem splunąć w bok. Marszczył brwi, myśląc intensywnie.

      Wstrzymała oddech, czekając na to, co zrobią.

      – Wchodzimy? – zapytał młodszy.

      Starszy zagryzł wargę, a potem pokręcił głową.

      – Nie, no co ty, debilu! – odpowiedział, udając rozbawienie. – Fajna dupcia była, ale przecież, kurwa, mam ciekawsze rzeczy do roboty niż gonienie za nią jak pies za suką, nie?

      – Nie, jasne – powiedział niepewnie młodszy. – Pies za suką – powtórzył chłopak i roześmiał się wesoło, jakby jego kolega opowiedział dobry dowcip. To chyba ostatecznie udobruchało starszego, który do tej pory ciągle wpatrywał się w ciemne wnętrze bramy, zastanawiając się pewnie, czy podjął dobrą decyzję. Uśmiechnął się szeroko i klepnął młodszego serdecznie w ramię.

      – Chodź. Przy stacji benzynowej znajdziemy lepsze suczki.

      – Jasne, kurwa, przy stacji benzynowej.

      Odeszli.

      Odetchnęła z ulgą. Czekała jeszcze przez minutę, pewna, że chłopcy wrócą, ale się nie pojawili. Schowała więc gaz pieprzowy z powrotem do torebki, chociaż nie wiedziała, kiedy i jak znalazł się w jej dłoni. Z żalem pomyślała, że nie poczęstuje swoim kolanem jąder tego starszego. Wielka szkoda. Miała ochotę pokazać tym dwóm dupkom, gdzie jest ich miejsce. Poprawiła torebkę na ramieniu i wyszła z bramy.

      Czajnik elektryczny wyłączył się z cichym pyknięciem, wyrzucając z siebie chmurę gorącej pary. Woda wrzała jeszcze przez chwilę, zanim się uspokoiła. Mortka zalał kubek z kawą, a potem dosypał dwie łyżeczki cukru. Po chwili zastanowienia dosypał jeszcze dwie i zamieszał.

      – Kto cię nauczył tak słodzić? – zapytał Lupa.

      – Był kiedyś w stołecznej taki automat… – rozpoczął Mortka i przerwał, kiedy zdał sobie sprawę, że właściwie nie ma o czym mówić. Wskazał tylko na leżący na pobliskim biurku wydruk. – Mów…

      – Jeszcze raz?

      Mortka przytaknął. Lupa z westchnieniem sięgnął po papiery i przetarł zmęczone oczy. Przez ostatnią godzinę siedzieli przed ekranami komputerów, sprawdzając policyjne bazy danych lub dzwoniąc do kolegów albo kolegów kolegów, którzy mogli coś wiedzieć o interesującej ich osobie.

      – Grzegorz Bratkowski, lat dwadzieścia osiem, syn Michała i Cecylii, zameldowany we Wrocławiu. Nie mamy informacji o zawodzie, ale nie jest zarejestrowany jako bezrobotny. Co, jak wiemy, o niczym nie świadczy. Niekarany. Trzy lata temu zatrzymany pod zarzutem napastowania seksualnego dziesięcioletniej dziewczynki. Prokurator zdecydował o niestawianiu zarzutów.

      – Dlaczego? – zapytał Mortka.

      – Ze względu na słabość materiału dowodowego. Kumpel, który zna sprawę, twierdzi, że na dwoje babka wróżyła. Matka tej dziewczynki to podobno straszna wariatka. O napastowanie dziewczynki oskarżała też jej ojca i jednego ze swoich kochanków. Oba zarzuty się nie potwierdziły. Do tego psycholog po rozmowie z dziewczynką miał wątpliwości, czy do czegokolwiek doszło. Ale zarazem… no właśnie. Miał wątpliwości. Rozumiesz, Kuba? Coś ta mała mu w końcu pokazała na tej lalce.

      Wiedzieli, że takie sprawy nie zdarzają się tak po prostu. Czasami miało się faceta bardzo blisko, można było niemal chwycić go za ten parszywy kark i wrzucić do więziennej celi. Tylko że to paskudne „niemal” robiło różnicę. Przy „niemal” zamkniętej sprawie „niemal” skazany wychodził z aresztu wolny jak ptak. Najczęściej po to, żeby przy kolejnym przestępstwie zrobić o jeden błąd za dużo i ostatecznie skończyć tam, gdzie powinien był trafić już poprzednim razem, gdyby ktoś bardziej przyłożył się do swojej pracy, nie przeoczył czegoś lub gdyby po prostu policji dopisało zwykłe, psie szczęście.

      – Co dalej?

      – Rok później złapany podczas obławy na internetowych pedofilów i zatrzymany pod zarzutem posiadania pornografii dziecięcej. Znowu prokuratura zdecydowała nie stawiać mu żadnych zarzutów.

      – Co mówią twoi koledzy?

      – Że zarekwirowany Bratkowskiemu dysk twardy w tajemniczych okolicznościach uległ zniszczeniu w policyjnym magazynie i nie udało się z niego odczytać żadnych danych. A prokurator, który prowadził sprawę, gra w brydża w tym samym klubie co ojciec Bratkowskiego. Aha, zapomniałem dodać, że stary Bratkowski jest głównym sponsorem tego klubu.

      – I wszystko jasne.

      Mortka wziął łyk kawy, która mimo czterech łyżeczek cukru smakowała mu teraz bardzo gorzko.

      – Myślisz, że miał coś wspólnego z zaginięciem Marty? – zapytał Lupa.

      Komisarz nie odpowiedział. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na policyjnym parkingu miejscowy technik kryminalny o czerwonawej twarzy i drżących dłoniach przeszukiwał właśnie samochód Bratkowskiego.

      – To jak to chcesz rozegrać? Dobry i zły glina?

      Mortka spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Trzymali podejrzanego w pokoju przesłuchań ponad półtorej godziny. Nie mogli tego przedłużać. Ojciec Bratkowskiego miał znajomych we wrocławskiej prokuraturze, ale i pewnie w kilku innych miejscach.

      – Dobry i zły? To już chyba wszyscy znają z filmów, prawda? – odpowiedział w końcu.

      – Zdziwiłbyś się, jak często to działa. Nie stosujecie tego w Wawie?

      – Czasami. Ale mówiąc szczerze, do mnie najczęściej trafiają kolesie, którzy uczestniczyli w większej liczbie przesłuchań niż ja. Oni nie nabierają się na byle gówno.

      Lupa wzruszył ramionami. Podszedł do Mortki i również wyjrzał przez okno. Przez chwilę obaj policjanci w milczeniu obserwowali pracującego poniżej technika, który właśnie zdejmował odciski palców z klamki od strony pasażera.

      – Trzeba było zadzwonić po Jelenią Górę – mruknął Lupa. – Ich technicy nie chleją tak jak nasz.

      – Trzeba było – powtórzył jak echo Mortka.

      – Założę się, że nic nie znajdzie – mruknął Lupa.

      – Pewnie nie.

      – Jak go znam, to zadeptał to, co było do zadeptania.

      – Pewnie tak – zgodził się Mortka i poczuł przypływ złości na samego siebie. To on nalegał, żeby się pospieszyć i nie czekać na przyjazd techników z Jeleniej Góry. Teraz żałował.

      Odwrócił się od okna. Podszedł do biurka, chwycił leżące tam papiery i wsadził je do białej teczki zawiązywanej na sznurek. Dorzucił jeszcze zdjęcie zaginionej dziewczynki, które dostarczyli rodzice Marty.

      – Miejmy to już za sobą – powiedział.

      Lupa wskazał mu drogę do pokoju przesłuchań.

      Kiedy weszli, Bratkowski bawił się pustą szklanką, w której wcześniej podano mu wodę mineralną. Turlał ją po stole, popychając na jednym