Wojciech Chmielarz

Przejęcie


Скачать книгу

niż Polski. Polacy byli tylko mułami, gastarbeiterami – nie konsumentami.

      Ostatni etap podróży dla Polaco. Furgonetka bez okien. Potem dom jednorodzinny gdzieś pośrodku nigdzie. Po godzinie czy dwóch pojawiał się tam mężczyzna. Dobrze ubrany, postawny. Starał się zachowywać przyjaźnie, ale nie miał talentu Carlosa do mimikry. Zdradzały go oczy. Oczy węża. Wołali na niego Wielki B.

      – Brawo. Powiem ci szczerze, że jesteśmy pod wrażeniem. Świetnie dobierasz ludzi. Tylko jedna osoba się postawiła. Zwykle jest ich więcej. Kiedyś zbuntowała się nawet cała grupa. To był dopiero cyrk.

      – Co się z nimi stało?

      – Naprawdę chcesz wiedzieć?

      – Nie.

      – Dobra decyzja. Co się dzieje w Kolumbii, zostaje w Kolumbii.

      Mężczyzna postawił przed Polaco sportową torbę. Otworzył ją i pokazał zawartość. Żadnego ruchu. Żadnego gestu.

      – Nie przeliczysz?

      – Nie.

      – Podobasz mi się – oznajmił mężczyzna. – To co, do przyszłego sezonu?

      – Do przyszłego sezonu.

      Znowu do furgonetki. Potem przesiadka w szczerym polu do zwykłego osobowego. Wreszcie dworzec w Częstochowie. I to by było na tyle.

      Agnieszka nigdy nie dotarła do Nowego Jorku. Kolumbijczyków można było łatwo przekupić, ale każda służba musi mieć też sukcesy, którymi może się pochwalić przed przełożonymi. Wszyscy w tym interesie doskonale rozumieli, że jeśli chcesz brać, to musisz też dawać. Dlatego od czasu do czasu ustalano, kto wpadnie, z czym i gdzie. Agnieszkę złapano z kilogramem kokainy, kiedy oddawała bagaż. Co się z nią dalej stało?

      Szczerze mówiąc, Polaco nigdy to nie interesowało.

      Rozdział 1

      Mortka podjechał pod szlaban osiedla strzeżonego. Zatrąbił. Strażnik, który do tej pory zajęty był czytaniem gazety, niechętnie odłożył czasopismo i wyszedł z budki.

      – Pan do kogo?

      – Adama Kellera.

      – Pan jest gościem?

      A niby kim miałbym być? – pomyślał komisarz ze złością.

      – Tak.

      – Nie mogę wpuścić. Goście parkują poza terenem osiedla. Dwie przecznice stąd jest parking.

      Mortka wyciągnął legitymację policyjną i pokazał ją strażnikowi.

      – Sprawa służbowa. Proszę nie utrudniać.

      Strażnik przyjrzał się dokumentowi i niemal stanął na baczność. Wrócił pędem do budki i po chwili szlaban uniósł się w górę. Mortka ruszył.

      To było jedno z tych drogich osiedli strzeżonych, do którego nie pasował ani on, ani jego wysłużona toyota. Z trudem znalazł miejsce pomiędzy czarnym mercedesem a nowiutką hondą civic w wersji sportowej. Z bagażnika wyjął płócienną siatkę, którą zarzucił sobie na ramię. Szybko odnalazł odpowiednią klatkę. Zadzwonił domofonem pod numer 14. Po chwili odezwało się ciche brzęczenie i wpuszczono go do środka. Windą wjechał na trzecie piętro.

      Adam i Ola czekali na niego w drzwiach.

      Na twarzy obojga naraz zobaczył najpierw zaskoczenie, potem zmieszanie i przez chwilę miał ochotę obrócić się i uciec. Ale to uczucie szybko ustąpiło rozbawieniu. Wyobraził sobie, jak przebiegała rozmowa, która doprowadziła do tej krępującej sytuacji. Ona i on: „Czy powinniśmy go zaprosić? To mój / twój były. Jest w końcu ojcem moich /twoich dzieci. Jeśli jesteśmy razem, to i tak będziemy się spotykać, więc trzeba się jakoś ułożyć”.

      Mortka zastanawiał się tylko, kto był za, a kto przeciw. Podejrzewał, że to Adam podjął decyzję, a Ola uległa.

      Przywitał się z nimi. Olę pocałował w policzek, uważając, żeby nie dotknąć jej ustami i żeby ona go też nie musnęła. Adam wyciągnął dłoń do powitania. Mortka zawahał się i podniósł w górę rękę w gipsie.

      – Sorry, zapomniałem – powiedział Adam.

      – Nie ma sprawy.

      – Boli jeszcze?

      – Nie, już prawie zagojona, ale lekarz wciąż każe mi nosić ten pancerz.

      W zachowaniu Mortki nie było złośliwości, tylko ostrożność. Może niepotrzebna, nawet głupia, ale nie miało to dla niego znaczenia. Wolał być pewien aż do chwili, kiedy wszystko się wyjaśni.

      – Fajnie, że wpadłeś.

      – Też się cieszę.

      – Co masz w siatce? – zapytała Ola.

      – Piwo.

      Adam roześmiał się.

      – Niepotrzebnie! Wszystko jest. Ale, kurczę, nie stójmy tak w progu. Zapraszam do środka.

      W tym momencie zadzwonił domofon.

      – Kotku, zajmij się nowymi gośćmi, a ja pokażę Kubie, gdzie jest kuchnia. Dobrze? – powiedziała Ola.

      – Jasne.

      Weszli do środka. Mortka chciał zdjąć buty, ale Adam powstrzymał go, chwytając za ramię.

      – Nie, no co ty. Nie wygłupiaj się.

      – Są brudne.

      – Nie szkodzi. Idź.

      Głupio się czuł, idąc w swoich codziennych butach po świeżo położonym parkiecie. Ola poprowadziła go do salonu, który sam w sobie był większy niż cała jego kawalerka, i pokazała kuchnię. Otworzyła lodówkę.

      – Dawaj to swoje piwo.

      Podał jej cztery butelki łomży. W salonie było już kilka osób. Trzy kobiety, dwóch mężczyzn. Siedzieli na skórzanych fotelach i kanapie. Rozmawiali, każde z lampką białego wina w dłoni. Kilkanaście otwartych butelek wraz z przekąskami stało pod ścianą.

      Upewniła się, że reszta gości jest wystarczająco daleko, żeby ich nie usłyszeć.

      – Dlaczego nie podałeś Adamowi ręki? – szepnęła.

      – Mam gips.

      – Na lewej ręce. Ty jesteś praworęczny.

      Nie wiedział, co ma powiedzieć. Prawdę? Nie, nie mógł tego zrobić. Wpatrywała się w niego natarczywie. Nie doczekawszy się odpowiedzi, prychnęła.

      – Po prostu się zachowuj, Kuba, dobrze? – syknęła.

      Adam wprowadził kolejnych gości i podszedł do Mortki.

      – Łatwo trafiłeś? – zapytał.

      – Żadnego problemu.

      – Jak przyjechałeś?

      – Samochodem.

      – A jak wrócisz? – wtrąciła się od razu Ola i znacząco spojrzała na lodówkę.

      – Night Riders – odpowiedział komisarz. – Wiszą koledze parę przysług za szybkie odnalezienie samochodu, więc mamy darmowe przejazdy.

      Adam uśmiechnął się.

      – Często macie takie dowody wdzięczności?

      – Nie. – Mortka poczuł na sobie ciężki wzrok Oli. – Wiesz, większość tych historii, z którymi ja mam do czynienia, nie kończy się dobrze. Ludzie… W najlepszym wypadku nie mają do nas pretensji.

      – Chyba