Gminnego w Trumiejkach i fiat z dwoma oficerami służby kryminalnej, których wciąż gnębiła sprawa zabitej latem trzynastoletniej Haneczki. Ale dobrze jest, gdy w zaspach ugrzęźnie samochód naczelnika gminy. Pojawiły się zaraz wielkie pługi śnieżne, przekopały się przez zaspy i odtąd można było wygodnie jeździć po drodze ze Skiroławek do Trumiejek, co w inne zimy należało do rzadkości.
Od owej zamieci śnieżnej w powietrzu panował spokój, nocami na niebie widziało się gwiazdy, a po polach i na pokrytym śniegiem jeziorze cisza i mróz dzwoniły w uszach, wypełniając dusze ludzkie ogromną radością. W grubym śniegu zające, dziki, łosie i sarny pozostawiały wyraźne i głębokie ślady; myśliwi i kłusownicy czyścili z oliwy swoją broń. Na górce koło szkoły od rana do wieczora pokrzykiwały dzieci jeżdżące na sankach, skrzypiały głośno korby studzien i rączki pomp, wesoło szczekały psy podwórzowe. Pisarz Lubiński zmiótł śnieg z tarasu nad garażem i w godzinach słonecznych wystawiał leżak, w którym spoczywał opatulony w kożuch i dwa koce, a wieczorami pracował nad powieścią o pięknej Luizie, która była nauczycielką wiejską i zakochała się w prostym mężczyźnie.
W spokojnym powietrzu z kominów snuł się aż pod niebo siwy, szary lub czarny dym, zależnie od tego, czy ktoś palił drewnem bukowym, czy sosnowym. I jedynie nad stromym dachem domu malarza Bogumiła Porwasza najmniejszy dymek się nie unosił, szyby pokrywał mróz, a na ogrodzonym siatką podwórzu tylko kot wąską jak nić ścieżynkę wydeptał. Zresztą kot nie był Porwasza, ale przychodził łapać myszy po sąsiedzku, od Galembków. Albowiem malarz Porwasz, o czym było we wsi powszechnie wiadomo, przebywał w Paryżu, dokąd na początku grudnia zawiózł swoje cztery obrazy, aby je tam sprzedać po godziwej cenie przy pomocy swojego marchanda nazwiskiem baron Józef Abendteuer. Owego barona nikt w Skiroławkach na oczy nie widział, ale znano go dobrze z opowiadań malarza Porwasza. Był Józef Abendteuer w jednej czwartej Żydem, w jednej czwartej Polakiem, w jednej czwartej Ormianinem i w jednej czwartej Niemcem. Obrazy Porwasza – przeważnie jesienne trzciny nad jeziorem – podobały się paryżanom, dlatego po każdym powrocie z zagranicy malarz Porwasz miał z czego żyć przynajmniej przez pół roku. W Polsce obrazów jego nikt kupować nie chciał, a jak dowiadywał się pisarz Lubiński, ani w stolicy, ani w innych miastach nikt o malarstwie Porwasza w ogóle nie słyszał. Ale pisarza Lubińskiego to nie dziwiło, bowiem o jego pisarstwie także od dawna nie wspominano w stolicy, a przecież Lubiński był mimo to pisarzem, i do tego nawet – jak twierdził Niegłowicz – zupełnie dobrym.
Malarz Porwasz cieszył się we wsi szczególnymi względami, nie korzystał bowiem z łatwych okazji i nie wchodził nikomu w drogę, ale przywoził do siebie coraz to inną panią, którą trzymał nie dłużej jednak niż miesiąc czy półtora. Panie były w różnym wieku i o różnej urodzie; niestety, z powodu niechlujnego trybu życia malarza oraz jego braku dbałości o jedzenie, wkrótce podupadały na zdrowiu i wyjeżdżały z płaczem, rozpowiadając, że „nie chciał dawać na życie” i muszą opuszczać Skiroławki, ponieważ „wyczerpały swoje oszczędności”.
I oto na dzień przed Sylwestrem nagle pojawił się we wsi malarz Bogumił Porwasz. W drodze do swego domu zatrzymał swój stary samochód typu ranch rover przed sklepem, gdzie jak zwykle w południe siedziało na ławkach kilku mieszkańców wioski. Był czterostopniowy mróz, a oni pili zimne piwo. Ci sami zresztą, co zawsze, a więc stary Kryszczak, młody Heniek Galembka, którego dwa razy przyjmowano do pracy w lesie i dwa razy go z niej wyrzucono, aż doszedł do wniosku, że może pozostać na utrzymaniu żony, jej krowy, świnek, kur, kaczek i gęsi. Siadywał na ławce cieśla Sewruk, Antek Pasemko oraz Franek Szulc, najstarszy syn Otto Szulca, godnego szacunku starca. Ale Otto Szulc wciąż nie przekazywał synowi gospodarstwa i ten nie kwapił się do roboty na ojcowskim polu. Mimo że miał lat prawie trzydzieści dwa, jeszcze się nie ożenił, i na złość ojcu dorabiał sobie na piwo, zatrudniając się dorywczo w brygadzie rybackiej.
Zajechał malarz pod sklep w Skiroławkach, wysiadł z samochodu, jak gdyby nigdy nic powiedział wszystkim „dzień dobry”, wszedł do sklepu i kupił dwie paczki tanich papierosów. Na przednim siedzeniu wozu siedziała nowa pani malarza. Natomiast z tyłu, na krytej skórą kanapie – leżała dachówka. Jedna zwykła gliniana dachówka. Dobrze wypalona, wabiąca oczy jasną czerwienią.
Malarz wsiadł do wozu i odjechał płosząc wróble, które grzebały w rudych kupkach końskiego nawozu, rozrzuconego na śniegu przed sklepem. I wtedy odezwał się stary Kryszczak:
– Po co malarzowi dachówka, skoro ma dom kryty eternitem?
I zaraz Heniek Galembka skoczył do sklepu po cztery butelki piwa, a reszta milczała, aby nie ośmieszyć się pochopną i nie przemyślaną wypowiedzią.
Pili piwo, palili papierosy. Ktoś wstawał z ławki i odchodził, inny przychodził i siadał. Aż do szesnastej, gdy sklepowa zamknęła kraty na drzwiach i poczłapała do domu.
A wtedy znowu powiedział stary Kryszczak:
– Książę Reuss, pamiętam, przywiózł z Paryża fotel wiklinowy. I papugę. Wszyscy pytali, po co mu fotel wiklinowy i papuga? A on siadł w fotelu i herbatę pił. A papuga gadała. Dwa słowa umiała: „raus” i „stille”.
O zmroku rozeszli się, a potem o dachówce mówiono w wielu domach. Przy świetle żarówek, przy włączonych telewizorach. We Frankfurcie nad Menem zabito naczelnika policji, spiker telewizyjny podkreślił „r” w słowie „anarchiści”, Kryszczak głową kiwnął, że rozumie o co chodzi, bo książę Reuss także kiedyś mu wymyślał od anarchistów. Ale do swoich synowych Kryszczak powiedział:
– Nie uwierzycie mi. Malarz dachówkę wiózł. Z dobrze wypalonej gliny. Na tylnym siedzeniu leżała. Samiuteńka.
Jedna z synowych aż się za serce złapała:
– Boże drogi, dachówkę, mówicie ojciec, przywiózł? Jedną?
– Samiuteńką…
W poczekalni doktora Niegłowicza zapachniało perfumami. Przybiegła żona pisarza, pani Basieńka. Dwóch chłopów czekało przed drzwiami gabinetu, ale pani Basieńka wpakowała się do doktora, jak tylko gabinet opuściła jakaś kobiecina z Białych Błot.
– Słyszał pan, doktorze, że malarz powrócił z Paryża? Dziś w południe. Przywiózł podobno nową dziwkę i jedną dachówkę.
Rozpięła biały kożuszek, obciągnęła zielony sweterek na dużych, sterczących stromo piersiach. Sutki zaznaczały się jak dwa guziczki, bo nigdy nie nosiła biustonosza. Myślała, że może doktor, jak zwykle, chwyci za któryś guziczek i pokręci nim swoimi delikatnymi palcami, albowiem bardzo to lubiła. Ale doktor odwrócił twarz do okna i zamyślił się.
– Jedną dachówkę przywiózł. Na tylnym siedzeniu – powtórzyła pani Basia, bo była przekonana, że o tym właśnie myśli doktor Niegłowicz.
– Tak, tak, tak… – mruknął doktor takim tonem, że pani Basieńka aż zarumieniła się.
Bo nie wiadomo dlaczego przypomniało się jej to, co niektóre kobiety mówiły we wsi o doktorze – że najpierw musi kobietę upokorzyć, zanim się na niej położy. Ale na czym to upokorzenie polegało, nikt dokładnie nie wiedział. Wspomniała też pani Basieńka zalecenie, jakie dał jej doktor, aby mężowi podawała napar z lipy drobnolistnej, lecz przecież nie było jej winą, że pisarz nie lubił naparu.
Wstała z krzesła.
– Pójdę już. Nie mogę panu przeszkadzać – westchnęła, znowu obciągając sweterek.
Doktor podniósł się także. Zrobił dwa kroki do pani Basi, lewą dłonią chwilę głaskał jej piersi.
– Niech się pani nie niepokoi, pani Basieńko – powiedział. – Sprawę z dachówką wkrótce wyjaśnimy. Medycyna zna różne przypadki…
Wybiegła z gabinetu zarumieniona, dziwnie rozgrzana wewnętrznie. Przed domem