Małgorzata Rejmer

Błoto słodsze niż miód


Скачать книгу

samym człowiekiem jak oni, a jednak oni nie traktowali mnie jak człowieka.

*

      Przyszedłem na świat we wsi Sinanaj. Ojciec pożegnał się z Tiraną, kiedy ośmielił się powiedzieć, że kolektywizacja zniszczy i tak ledwie żywe albańskie rolnictwo. Za wyrażenie zdania władza podziękowała mu, zsyłając go wraz żoną na wieś, żeby mógł sobie pobyć na łonie natury i sprawdzić, czy naprawdę żyje się tam tak źle. Przy okazji nie omieszkano wyciągnąć, że brat ojca był jednym z oficerów w armii króla Zoga. Jakby tego nam było mało, brat mamy, który walczył w partyzantce przeciwko Niemcom, po wojnie miał czelność oznajmić: „Nie biłem się z wrogiem po to, by zwyciężył komunizm, tylko po to, by wyzwolić kraj. I dlatego teraz chcę być wolny! Chcę mieć prawo mówić, co mi się podoba!”.

      I ledwie otworzył usta, już siedział w więzieniu.

      W domu było nas szesnaścioro: rodzice i czternaścioro dzieci. Czternaścioro brzuchów, które trzeba zapełnić, czternaścioro gęb, z których wydobywa się prośba: „Jeść!”, czternaścioro kręgosłupów, na których można oprzeć ciężar, czternaście par rąk, które szybko przyzwyczajały się do pracy. Odkąd pamiętam, w domu było głodno, a ja myślałem tylko o tym, co włożyć do ust. Mieliśmy dach nad głową, to prawda, ale nie mieliśmy podłogi. Każdy dzień był walką z brakiem wszystkiego i drobnymi upokorzeniami.

      Wieś znała głód znacznie lepiej niż miasto. W latach sześćdziesiątych wszystkie wiejskie rodziny pracowały w kooperatywach i codziennie patrzyły na jedzenie, o którym mogły tylko pomarzyć. Ziemniaki, pomidory i ogórki były eksportowane albo wysyłane do miast. Żeby kupić butelkę mleka, trzeba było wybrać się w długą pieszą wędrówkę do miasta. Piliśmy je w tycich kubeczkach, bo tak go było mało. Wokół grzebały w ziemi państwowe kury, muczały państwowe krowy, a myśmy nie mieli prawa ich dotknąć. Najodważniejsi trzymali kury w piwnicy, tajne, reakcyjne kury, które nigdy nie widziały światła słonecznego i miały surowo wzbronione gdakać. Nie miałem pojęcia, jak wygląda prawdziwy sklep, o butiku już nie wspominając, bo ze wsi znałem tylko nędzny blaszak, w którym można było kupić chleb, makaron, ryż, dżem i olej tak wstrętny, że najbardziej nadawał się do wylania.

      Pewnego dnia rodzice zawołali mnie do siebie i powiedzieli:

      – Jutro przyjedzie wujek, który zabierze cię do Tirany.

      A kiedy moje oczy wypełniły się łzami, mama przytuliła mnie i powiedziała:

      – Nie płacz, z wujkiem będziesz miał jak w raju.

      Nie wiedziałem, co to jest raj, bo miałem dopiero pięć lat i byłem małym, ruchliwym szczylkiem, najmłodszym z całej czternastki. Ale wiedziałem, że gdzieś tam, daleko, za górami i za lasami, mieszkał wujek, brat ojca, któremu żyło się całkiem nieźle. To znaczy: żyło się źle, bo dwanaście lat siedział w więzieniu, ale przynajmniej mieszkał w stolicy, a nie na wsi jak my. Władza okazała łaskę i nie zesłała go w środek jakiejś beznadziei, z której nie można się było wydostać, tylko pozwoliła mu wrócić do Tirany, skąd pochodził.

      Wujek wiedział, że wegetujemy. Kiedy wyszedł z więzienia, okazało się, że nie może mieć dzieci.

      – Ty masz czternaścioro, ja nie mam żadnego, daj mi jedno na odchowanie – poprosił ojca.

      A ojciec nie myślał długo:

      – Dam ci Yzeira, bo jest najmłodszy i ma imię po naszym ojcu, niech wyrośnie nam na dobrego człowieka.

      Rodzice cieszyli się, że chociaż jednemu z nas uda się wymknąć nędzy. Gdybyś mnie widziała w dzieciństwie… Nie mam prawie żadnych zdjęć, bo kto w takiej biedzie mógł sobie pozwolić na zdjęcia, ale wyobraź sobie, że jako dzieciak wyglądałem tak jak mój najstarszy syn Ruben – długie rzęsy, wielkie oczy, usta duże i czerwone. Byłem ślicznym, bystrym dzieciakiem. Myślałem sobie: „Będę miał rodziców w dwóch miejscach, tu i tam”.

      Podróż autobusem trwała tak długo, jakbym jechał do innego kraju. Pamiętam z niej tylko kolory: zieleń pól i drzew i błękit nade mną.

      Wujostwo byli jak bezchmurne niebo, ciągle się uśmiechali. Na dzień dobry położyli mi na dłoni kawałek czekolady. Nie wiedziałem, co to, po raz pierwszy miałem w ustach czekoladę. Nie mogłem uwierzyć, że na świecie może istnieć coś tak dobrego.

      A potem ciocia wyciągnęła kolorowe kulki. Powiedziała: „Karmelki”. Powtórzyłem: „Karmelki”. Spróbowałem. I znowu nie mogłem uwierzyć: skąd się coś takiego wzięło?

      A jeszcze później ciocia powiedziała: „Zjedz sobie biszkopta”. Co to jest biszkopt? Włożyłem go do ust i zamknąłem oczy. W domu od święta dostawaliśmy czasem tylko chleb z cukrem albo trochę marmolady.

      Drugiego dnia zabrali mnie do teatru kukiełkowego, a ja nie wiedziałem, co zrobić ze swoją radością. Skakałem, krzyczałem, płakałem, a wujostwo się śmiali.

      Buty dali mi takie piękne, że nie mogłem uwierzyć, że są moje. Włożyłem je i bałem się zrobić krok. Potem zabrali mnie na plac zabaw i ja na placu zabaw pokazywałem te buty wszystkim dzieciom. I co chwila przytulałem się do cioci i wujka. W ogóle nie chciałem się od nich oderwać.

      Mama miała rację: trafiłem do raju.

      Ale w Albanii prawo pisał diabeł. Minęło siedem dni i po mnie przyszli. Wielcy, srodzy i wściekli. Wujek kurczył się pod ich krzykiem.

      – Gówniarza sobie wziąłeś ze wsi, nie pytając nikogo o zgodę? Myślisz, że damy zdradzieckiej gnidzie deprawować dziecko?

      I jeden z mężczyzn pociągnął mnie za sobą, jakby chciał mnie zarekwirować. Krzyknąłem. Dla niego byłem tylko rzeczą, dzięki której mógł gnębić wroga ludu. Pamiętam, jak strasznie zapłakali rodzice, kiedy po tygodniu zobaczyli mnie z powrotem w domu.

      Musiałem wrócić w tę nędzę, w ten głód i w to błoto. Mam w sobie tyle bólu… Czasem wraca myśl o tym, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby władza nie zapragnęła wymierzyć wujkowi kolejnego ciosu. Kim bym był? Co bym osiągnął?

      Poszedłem do szkoły: mały, zasmarkany wróg, który nie miał nawet porządnych butów.

      Równość w systemie komunistycznym to była bujda, społeczeństwo dzieliło się na dobrych i złych, przodowników i pasożytów, miastowych i wsioków, tych, którzy mieli odrobinę, i tych, którzy nie mieli nic. Przodownicy potrzebowali reakcyjnych pasożytów, żeby ich prześladować. Dobrzy potrzebowali złych, żeby przeglądać się w ich oczach i rosnąć.

      Jeśli ktoś się wyróżniał, jeśli wpadł w oko funkcjonariuszowi Sigurimi – zaczynało się zbieranie haków, żeby go zniszczyć. Sumienni i gorliwi szpiedzy przynosili w darze dowody agitacji, prawdziwe i zmyślone. Zawsze coś się dało wygrzebać. Każdego roku system produkował nowych wrogów ludu, bo dyktatura potrzebowała ich tak samo jak wyznawców. Musieliśmy być czujni i kontrolować się nawzajem. System żywił się naszym strachem, ponieważ ci, którzy się boją, klaszczą i pochylają głowy. I chociaż komunizm jako filozofia wydaje mi się znacznie szlachetniejszy i bardziej ludzki niż kapitalizm, to w Albanii ideologia zapuściła korzenie, sycąc się strachem z naszych głów.

      Ze szczytu góry każdy mógł spaść w przepaść. Nawet najświatlejszy, najbardziej oddany miłośnik komunizmu.

      Ten mechanizm pożerania najlepszych odmienił moje życie.

      Pamiętam, gdy po raz pierwszy wszedł do klasy i usiadł przy biurku – nowy dyrektor szkoły, który przyjechał aż z Tirany. Wysoki i prosty jak ołówek, mocny, jakby nikt nie mógł go złamać. Elegancko ubrany, z gładko zaczesanymi