Anne Swärd

Vera


Скачать книгу

czego zapewne się od nich oczekuje.

      Być może na prośbę Ivana zaczynają wkrótce pełnić podobną rolę wobec mnie. Od swoich przyjaciółek słyszały o działalności sióstr Armii Zbawienia podczas wojny i teraz chcą traktować mnie podobnie, swoją nową, obcą szwagierkę, dziewczynę z policzkami wychudłymi z głodu. Chociaż aż tak chuda nie jestem. Jak na kogoś, kto przybył tu prosto z wojny, wyglądam na wręcz dobrze odżywioną. Pewnie zaraz wszystko wyjdzie na jaw, bo nawet nie próbuję odzyskać sił, tylko przeciwnie: niemal przestałam jeść. Nie chcę odzyskać sił.

      Irene wbija we mnie wzrok, patrzy na mnie intensywnie zielonymi oczami owada i mówi, że wyglądam, jakbym była gdzieś daleko stąd. Bierze do ręki szklany słoiczek, który Ivan zostawił na nocnym stoliku, przygląda się sceptycznie eleganckiej etykietce. Nic dziwnego, że przesypiam całe dni, mamrocze pod nosem. Nawet jeśli Ivan podaje mi lek z troski, żebym mogła się pozbierać po ucieczce, ciąży i tym wszystkim, co się wydarzyło – to chyba jednak powinien zacząć zmniejszać dawkę…

      Mimo że nikt z rodziny nie jest zachwycony moją obecnością, to i tak czuję się jak ich zakładniczka. Ale czy poczucie zamknięcia nie jest akceptowalną ceną za gwarancję bezpieczeństwa? Mam nadzieję, że rodzina Cederów okaże się klatką, w której nic złego mnie nie dosięgnie.

*

      Ze wszystkich szwagierek Irene okazuje mi najwięcej zainteresowania. A może to nie zainteresowanie, tylko podejrzliwość? Czasem przychodzi sama do mojego pokoju, robi to pod najróżniejszymi pretekstami – na przykład takim, że moja szafa świeci pustkami i ona musi coś z tym zrobić. Tego nie może oczywiście zlecić Vannie, bo co ona o nas wie? Kiedy przysyła krawca, żeby zdjął mi miarę, staram się nie patrzeć na siebie w lustrze. „Niewiele z ciebie zostało – narzeka. – Zaczynasz zanikać, Sandrine…” Ale czy nie tego właśnie chciała? Zresztą tak samo jak ja.

      Niecierpliwie przykłada mi do twarzy kawałki materiałów, próbując znaleźć mój kolor. „Wszyscy mają jakiś swój kolor” – twierdzi, ale szukając mojego, zaczyna po jakimś czasie w to wątpić. Coś bardziej czarnego, naprawdę czarnego, myślę, kiedy Irene upiera się przy łagodnych kolorach zimy i przyćmionych pastelach. Jej samej jest do twarzy we wszystkim: ma bladą, idealną cerę, jadeitowe oczy, jest niemal prowokująco piękna. Chcę, żeby już sobie poszła, ale ona zostaje. I cały czas patrzy na mnie, jakby chciała mi coś powiedzieć, ale nie przechodzi jej to przez gardło. Jakieś pytanie?

      Ivan musiał zwiększyć mi dawkę, bo chociaż coraz więcej śpię, to czuję się coraz bardziej zmęczona. Jak tylko Vanna wieczorem wychodzi z pokoju, zabierając ze sobą tacę z filiżanką po herbacie, Ivan przychodzi do mnie, przynosząc biały proszek. Odmierza dawkę, wsypuje do szklanki z wodą, a potem stoi spokojnie obok łóżka i czeka, aż łyk po łyku wszystko wypiję. W porównaniu z lodowato zimną wodą górską o metalicznym smaku tutejsza woda jest mdła i letnia, trudniej mi się przyzwyczaić do jej smaku niż do smaku proszku, oszołomienia i obojętności, które mi przynosi. Zatroskane słowa Irene na widok słoika, który Ivan zostawił przy moim łóżku, jakby wręcz sugerował zwiększanie dawki – powinny być może wzbudzić moją czujność, ale ja nie mam nic przeciwko temu dziwnemu odrętwieniu. Po jakimś czasie jest to jedyne, czego pragnę.

      Być może proszek nasenny mógłby zaszkodzić dziecku, a może uznaje się, że nie wypada, żebym karmiła piersią, może to już niemodne. Tak czy inaczej dziewczynka karmiona jest z butelki. „Nie ma powodu przesadzać z naturalnością, skoro istnieją substytuty” – mówi Ivan, potwierdzając tym samym to, co od jakiegoś czasu podejrzewałam: że karmienie piersią nie jest zajęciem dla kobiet z rodziny Cederów. Ta część ciała należy do ich mężczyzn czy raczej do wszystkich, którzy podczas uroczystego przyjęcia chcieliby zawiesić wzrok na czymś ładnym i przyjemnym. Osobiście nie bardzo mam co pokazywać, ale czuję ulgę, że nie muszę karmić dziecka, że nie muszę znad moich piersi wielkości kurzych jajek patrzeć w jasnoniebieskie oczy dziewczynki. Dziewczynki, która jest jeszcze za mała, żeby coś z tego zrozumieć, chociaż pewnie wkrótce zacznie się zastanawiać, dlaczego nie odwzajemniam jej spojrzenia, dlaczego nie patrzę na nią z niezmąconym zachwytem, z jakim matka powinna patrzeć na swoje dziecko: z pokornym zadziwieniem nad cudem życia, którym właśnie została obdarowana.

      Nowe życie w nowym miejscu, własny pokój z widokiem na błyszczącą wodę, jeden z najlepszych adresów w mieście, a mimo to czuję się jak sardynka w morzu oleju. Oddzielona od reszty rodziny. Ivan umieścił mnie w pokoju, który kiedyś należał do jego siostry. Powiedziano mi, że to po niej mała dostała imię. Vera. Jak prawda. Najlepiej, żeby w ogóle nie wymieniano jej imienia. „Ale nazywając małą imieniem siostry, Ivan zadbał o to, żeby imię znów było używane” – zdradza mi Irene pewnego wieczoru, kiedy trochę za dużo wypiła. Nawyk, który wydaje się jej jedyną słabą stroną. To, że Ivan umieścił mnie w pokoju siostry… Kiedy Irene mi to mówi, dając do zrozumienia, że jest w tym coś dziwnego, słyszę w jej głosie… zazdrość?

      Czasem próbuję odnaleźć ślady tej, która tu kiedyś mieszkała. Ale niewiele znajduję. Spinka do włosów, zgięta tak, żeby mogła posłużyć za wytrych do otwarcia niewielkiego zamka kasetki czy pamiętnika. Zaśniedziały srebrny naszyjnik gdzieś w narożniku szafy, na którym czas zostawił ślad. Jakieś pomięte sreberka po niemieckiej tabliczce czekolady, Silberschokolade. Wisiorek z jej imieniem i wygrawerowanym na odwrocie: „Córeczka tatusia”, na łańcuszku, takim, jakie noszą dwunastoletnie dziewczynki. Rok później byłoby to już niemożliwe, nieprzyzwoite. Łańcuszek jest krótki, nie mogła go nosić młoda kobieta, a przekaz pewnie stracił swoją moc, kiedy stąd zniknęła. Jeśli nie wcześniej.

      Co ja właściwie wiem o tej rodzinie? Poza tym, że opiekują się dziewczynką, kiedy ja próbuję przetrwać zimę, zapaść się, zapomnieć. Zniknąć w łagodnym mroku, do którego mogę dotrzeć jedynie dzięki kolejnym dawkom proszku. Nie ma innego miejsca, w którym pragnęłabym być. Zanurzam się w bezczynnym samotnym życiu, gdzie cała doba to stan między snem a jawą.

      Nigdy czas nie płynął tak wolno, żadna zima nie wydawała się tak długa, nigdy nie widziałam tak dużo śniegu. I cały czas marzę o lecie… O domu nad brzegiem morza. O smaganym wiatrem azylu Ivana, z meblami okrytymi wilgotnymi prześcieradłami i nierówno bijącymi zegarami. Przypominam sobie okiennice uderzające o ściany domu i zapach nasycony morskim powietrzem, unoszący się w spartańsko umeblowanych pokojach. Suchy dźwięk, jaki wydawały węże, torując sobie drogę przez trawę, i terkot motoroweru, kiedy trzech młodych rybaków jechało nim łąką nad brzegiem morza, z pękiem ryb, których przyjęcia Ivan nie potrafił odmówić, mimo że były pokryte białym wapiennym kurzem i cuchnęły, jakby zbyt długo leżały na słońcu.

      To było dziwne lato, mieszanina nieprzytomnego smutku i upojnej wolności. Po raz pierwszy od dłuższego czasu mogłam się swobodnie poruszać – a jednocześnie nie miałam dokąd pójść. Czułam się jak mlecze na łące, kiedy ich wypełnione nasionami główki w końcu eksplodują białym puchem. Morze. Światło. Samotność. Niebo tak intensywnie cyjanowobłękitne, że aż bolesne. Sądziłam, że tak będzie wyglądało moje nowe życie, aż pewnego dnia Ivan zamknął na zimę dom i oszkloną werandę, schował klucz i zabrał mnie ze sobą do miasta.

      Jak wkrótce miało się okazać, łatwiej było mi lubić jego letnią wersję niż tę zimową. Kiedy dołączyliśmy do jego licznej rodziny, nagle ten pierwszy Ivan zniknął, rozpłynął się w powietrzu jak puch dmuchawców na łące razem z tym dziwnym nierzeczywistym latem. Jakby nagle został wciśnięty w zdecydowanie zbyt ciasny garnitur i obsadzony w roli, która mu nie odpowiadała. Także do Vanny odnosił się inaczej. Był przeraźliwie zdystansowany, jakby istniała między nimi granica, której nie wolno mu przekroczyć, ale która jest na tyle nieoczywista,