Anna Potyra

Pchła


Скачать книгу

ion>

      Anna Potyra

      Pchła

      ISBN 978-83-8116-733-8

      Copyright © by Anna Potyra, 2019

      All rights reserved

      Redakcja

      Karolina Kaczorowska

      Projekt okładki i stron tytułowych

      Mariusz Banachowicz

      Opracowanie graficzne i techniczne

      Dymitr Miłowanow

      Wydanie 1

      Zysk i S-ka Wydawnictwo

      ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

      tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67

      dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

      [email protected]

      www.zysk.com.pl

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

      Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

      Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

      Dla Mamy

      Prolog – Warszawa, 5 sierpnia 1944

      Wanda Gajewska odchyliła firankę i ostrożnie wyjrzała przez kuchenne okno. W oddali słychać było podniesione głosy. Salwy karabinów. Coś się działo. Chaos. Przyzwyczaiła się do tego. Odczuwała duży niepokój, ale do tego też się przyzwyczaiła. Ostatnie lata były jak czarny warkocz, w którym na zmianę przeplatały się głód, lęk i żałoba. Przyzwyczaiła się. Już nie pamiętała, jak było kiedyś.

      Przed kamienicą zatrzymały się cztery niemieckie ciężarówki. Chwilę później ciemny niczym studnia dziedziniec zaroił się od esesmanów. Echo potęgowało ich wściekłe okrzyki.

      – Raus! Raus! Raus! Schnell!

      Wanda wybiegła z kuchni i wpadła do pokoju. Czuła, jak na szyi zaciska jej się obręcz strachu. Ile? Ile jeszcze będą musieli znieść, zanim to piekło się skończy?

      – Tadeusz! – zawołała rozpaczliwie. – Niemcy przyjechali!

      Jej mąż natychmiast poderwał się od stołu i w dwóch krokach doskoczył do starej zniszczonej komody. Pchnął ją zdecydowanym ruchem i drżącymi rękami uchylił luźną klepkę parkietu. W niewielkiej wydrążonej w posadzce dziurze znajdowało się brudne zawiniątko. Podał je żonie.

      – Basieńko, załóż palto. Nie wiadomo, kiedy wrócimy. – Kobieta podała okrycie córce, sama zaś uklękła obok Krzysia, dwuletniego synka, i naciągnęła pocerowany brązowy sweter na jego chude rączki.

      Wsunęła trzy kromki chleba do kieszeni swojego płaszcza i rzuciła błagalne spojrzenie mężowi, który stał już przy wyjściu z ich najstarszym synem.

      – Róbcie to, co wam każą, proszę… – szepnęła miękko. Po policzku spływała jej łza.

      Ciężkie dudnienie butów na klatce schodowej przybliżało się z każdą sekundą. Do niemieckich okrzyków i ponagleń dołączyły płacz i krzyki wypędzanych sąsiadów. Z trzaskiem otworzyły się drewniane drzwi ich mieszkania. Oprócz łuszczącej się burej farby na ziemię posypały się drzazgi. Do mieszkania wpadł niemiecki żołnierz. Na jego hełmie widniało żółte godło z dwiema czarnymi błyskawicami. SS.

      – Raus! Schnell! — Popchnął Tadeusza. Janka, ich nastoletniego syna, uderzył kolbą karabinu w bark. – Raus, du polnische Bandit!

      Wanda mocniej przycisnęła Krzysia do piersi. Próbowała ze wszystkich sił zdusić jego rozpaczliwy płacz. Bez ociągania ruszyła tuż za mężem i synem. Czuła, jak na jej rękawie kurczowo zaciska się ręka Basi.

      – Będzie dobrze, córeńko – wyszeptała. Wiedziała, że kłamie.

      Dołączyli do korowodu mieszkańców kamienicy. Niemcy zaprowadzili ich do parku Sowińskiego. Był tuż obok ich domu. To tu Janek stawiał pierwsze kroki. Pamiętała, jak szedł nieporadnie na sztywnych nogach, kołysząc się jak pingwin. A ona się śmiała. I Tadeusz się śmiał. To tu, spacerując po zaśnieżonych alejkach, pierwszy raz poczuła ruchy Basi pod sercem.

      Ale to było kiedyś. Teraz jest inaczej.

      Teraz na rogu ulic Wolskiej i Elekcyjnej stał ustawiony na podstawie karabin maszynowy. Dziesięć metrów dalej drugi.

      Niemcy wyciągali z tłumu mężczyzn. Wszystkich po kolei. Widziała, jak ustawiają ich w szeregu pod siatką. Tyłem do karabinów. Widziała Jakubowicza spod trójki i starego Krawczyka. I Tadeusza.

      Żołnierz szturchnął Janka lufą karabinu.

      – Du!

      Wanda złapała syna za rękę.

      – Błagam! To jeszcze dziecko. On ma dopiero dwanaście lat – łkała. Próbowała uchwycić spojrzenie Niemca. Odnaleźć w nim człowieka. Nie udało się. Bez słowa ją odepchnął i kontynuował swoje zajęcie. Do uszu Wandy dochodziło rytmiczne „Du, du, du…”. Kolejne osoby ustawiały się przy ogrodzeniu.

      Drżącą ręką wysupłała z kieszeni zawiniątko. Ich cały majątek. Kilka złotych pierścionków i obrączka jej mamy.

      – Wykupię go! – wołała. Jej desperacki krzyk zagłuszyła salwa karabinu maszynowego.

      Czas się zatrzymał. Odgłosy ucichły. Nie słyszała swojego własnego rozdzierającego krzyku. Nie słyszała już nic. Widziała jedynie, jak Tadeusz pada na ziemię, a ułamek sekundy później jego martwe ciało obryzguje krew tryskająca z wielkiej wyrwy w głowie Janka.

      – Synku… – szepnęła bezgłośnie. Jej dłoń się otworzyła, a po ziemi poturlały się cztery złote pierścionki. I jedna obrączka.

      Potem jej też kazali stanąć przy siatce. I Basi. Kurczowo przytulała do siebie dzieci, próbując dać im w tej ostatniej minucie ich krótkiego życia ostatnią odrobinę otuchy i ciepła. I miłości. Kiedy ugodziła ją kula, padła na ziemię. Na Basię. Słyszała jęki ludzi i płacz Krzysia. Niemiecki żołnierz chodził i dobijał z pistoletu tych, co jeszcze żyli. Padł kolejny strzał. Krzyś przestał płakać.

      Potem nie było już nic.

      Kaźń dobiegła końca i żołnierze dawno już odjechali, ale Basia wciąż bała się ruszyć.

      – Mamuniu, żyjesz? – wyszeptała tylko. – Mamuniu…

      Odpowiedziała jej cisza.

      Warszawa, 24 grudnia 2016

1

      Dochodziła pierwsza. Pora lepienia uszek. W ich domu to była świętość. Nawet nie dlatego, że domowe uszka są lepsze niż kupne – w ostatnich latach zawsze sporo ich zostawało po Wigilii. Kasia ich nie jadła, odkąd przeszła na dietę bezglutenową, tata nigdy nie przepadał za grzybami, a dziadkowie zjadali zaledwie po kilka sztuk. Twierdzili, że już im nie służą. Ale każdego roku, kiedy choinka była ubrana i kończył się chaos świątecznych przygotowań, mama wołała ją i Kasię do kuchni i razem zabierały się do pracy. Gdy były małe, bardziej przeszkadzały mamie, niż jej pomagały, ale pozwalała im na to. To był ich czas. W radiu leciały świąteczne przeboje i kolędy, a prezenterzy opowiadali anegdoty w stylu: „Pamiętam, jak pewnego roku nasz owczarek kaukaski przewrócił choinkę…”. Było magicznie.

      Marta słyszała, jak mama i Kasia krzątają się na dole, ale dziś nie mogła im pomóc. W tym roku ukradła święta. Choinka i Wigilia, i lepienie uszek – to wszystko zeszło na drugi plan.

      Po raz kolejny wzięła do ręki bukiet, który dziś rano przywiozła z kwiaciarni, i podeszła do wiszącej na drzwiach szafy sukni ślubnej. Wymarzyła sobie biały ślub. Mały kościółek przykryty