Karolina Kuszyk

Poniemieckie


Скачать книгу

Niemców. Utkwiło mu w pamięci, że jedząc pierogi, wybierali ziemniaki z ciasta i jedli je z chlebem, a samo ciasto odkładali na talerzyk.

      Zapamiętałem to dobrze, gdyż i w następnym miejscu zamieszkania czekający na transport Niemiec, który chwilowo pomagał w gospodarstwie, robił z pierogami to samo. Prosiłem go nawet na posiłki, kiedy były już gotowe. Nauczono mnie zwracać się do niego w formie: „Pan, komm essen” [Pan, chodź jeść].

      Niemców traktowano rozmaicie, zależnie od zaznanych na wojnie krzywd, poziomu cywilizacyjnego i kompasu moralnego. Bywało, że ręka w rękę pracowano na gospodarstwie, ale było też wiele domów, w których wykorzystywano Niemców do ciężkich prac i usługiwania. Najczęściej usługiwały, prały, gotowały i sprzątały niemieckie kobiety. „Mieszkaliśmy bardzo wygodnie, każdy urządził się w jakimś zamieszkałym domu niemieckim”, notował w pamiętniku Leon Kukulski, osadnik we wsi Nowogródek Pomorski [Neuenburg], i dodawał aluzyjnie: „i tam dawano nam wszystko oprócz żywności”.

      „Stosunek do Niemców dzielących z nami mieszkania przypominał często traktowanie niewolników i był dla niektórych osób główną legitymacją »polskości« i »lojalności«” – wspominał ze wstydem Zbigniew Żaba. Inna sprawa, że wykorzystywanie Niemców do pracy było odwzorowaniem ich zachowania w okupowanej Polsce. Za sprawą hitlerowskiej propagandy obraz usługującego Germanom Słowianina stał się taką oczywistością, że siedemnastoletniej Dorle Hecker z Breslau, z postępowej, potępiającej nazistów rodziny, nie mogło pomieścić się w głowie, że po przejęciu miasta przez Polaków „mama musi nawet czasem prać bieliznę u polskich »państwa«”.

      Gdy w 1972 roku w ramach bezpaszportowego i bezwizowego ruchu granicznego otwarto granicę między PRL-em a NRD, „oni” zaczęli masowo odwiedzać swoje dawne domy i mieszkania. Spotkania oko w oko w Niemcami, dla młodszego pokolenia pierwsze w życiu, mogły wywołać trudne do nazwania emocje. Opolanin Jan Masajda zapamiętał, jak pewnego dnia do sublokatorki – autochtonki, której jego matka wynajmowała pokój – przyjechała siostra z RFN:

      Reprezentantka gospodarczego cudu miała się całkiem dobrze, ale ja nie pragnąłem jej ujrzeć. Przebywałem więc tylko w naszej części mieszkania i… tu mnie dopadła. Pewnego razu mama niespodziewanie otworzyła drzwi pokoju, a sublokatorka, śmiejąc się, powiedziała: „Bitte!” – i Frau przeniknęła miękko jak duch z mrocznej czeluści przedpokoju. Zerwałem się na równe nogi i na jej „guten Tag” odpowiedziałem: „dzień dobry”. Mama rozmawiała z lokatorką, a przyjezdna bez słowa omiatała pokój ciekawym spojrzeniem. A było w nim trochę starych jak świat gratów, skomponowanych w całość przypadkowo i byle jak. „Ładnie wyglądamy” – pomyślałem z wściekłością. Nagle Frau podbiegła do zbitego ze starej szafy tapczanu, dotknęła przedwojennej starej kapy i wyszeptała coś, co – prawdopodobnie miało oznaczać zachwyt. Poczułem wstyd i poniżenie. Rosła we mnie pretensja do mamy o tę wizytę.

      Spotkania starych i nowych mieszkańców tych samych domów przeradzały się niekiedy w długoletnie znajomości. Zbigniew Czarnuch, historyk i społecznik z Witnicy niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego [Landsberg an der Warthe], mówił wręcz o „prywatnych placówkach dyplomatycznych”, jakimi stały się „setki, tysiące chat i willi” na ziemiach zachodnich i północnych wolą ich obecnych i dawnych właścicieli. Oni, odwiedzając swój dawny dom, muszą poradzić sobie z emocjami, które uruchamia pamięć doznanej krzywdy, my – z lękiem przed ich powrotem i groźbą wydziedziczenia, pisał Czarnuch. Gdy dawni i obecni mieszkańcy zaczynają opowiadać sobie swoje historie, dom poniemiecki może stać się miejscem, które pomaga przebaczyć.

      Różnie z tym przebaczaniem bywa. Andrzej Sakson, socjolog i długoletni dyrektor Instytutu Zachodniego w Poznaniu, pokazywał mi pisma od potomków wypędzonych, wystosowane do obecnych właścicieli domów należących dawniej do ich rodzin i domagające się „w imię przyzwoitości” zwrotu „zagrabionego” mienia. Bez żadnego oglądania się na okoliczności dziejowe ani cienia refleksji nad losem adresatów. „Najpierw przyjeżdżali i było bardzo dobrze, ostatnio chcą nam dać pieniądze na remont chałupy. Jaka to ich chałupa, skoro nam ją dało państwo polskie za nasze zostawione na Wschodzie. Mieszkam z rodziną w poniemieckim domu, czy to już na całe życie będzie ciągle tylko strach i strach?” – pisała w 1995 roku mieszkanka Opolszczyzny w liście do senator Doroty Simonides.

      Magdalena Abraham-Diefenbach, historyczka z uniwersytetu Viadrina we Frankfurcie nad Odrą, w 2004 roku, jeszcze za czasów studenckich założyła razem z siedmioma polskimi i ośmioma niemieckimi studentami firmę HeimatReise. Organizowali indywidualne wyjazdy do Polski dla niemieckich wypędzonych i ich potomków. Zapamiętała z tych podróży same dobre chwile. Na przykład rozmowę z siedemdziesięcioletnim Eikem Jelaffkem, który bardzo chciał ponownie zobaczyć dawny majątek rodziców, ale jeszcze bardziej spotkać się z mieszkańcami Sorau, dzisiejszych Żar.

      – Wiesz, są dzisiaj nad Odrą takie wsie, w których prawie każda rodzina ma swojego Niemca – mówi Magdalena.

      Dlatego że było poniemieckie i nikt o to nie dbał

      W 1989 roku nakładem wrocławskiego wydawnictwa podziemnego, nomen omen, Kret, dzięki wsparciu Funduszu Wydawnictw Niezależnych, ukazuje się tomik opowiadań Mirosława Jasińskiego i Mirosława Spychalskiego pod tytułem Opowieść heroiczna. Książkę otwiera opowiadanie Spychalskiego pod tytułem Niemcy. Nieprzypadkowym. Taki sam tytuł nosi wydany czterdzieści lat wcześniej dramat Leona Kruczkowskiego, przez wiele lat żelazna pozycja w kanonie lektur szkolnych. Kruczkowski próbował zmierzyć się z tematem gigantem, tematem potworem: jak mogło dojść do tego, że przedstawiciele cywilizowanego narodu wyhodowali Hitlera i stali się trybami w machinie niesłychanego na światową skalę ludobójstwa. W czasie gdy jeszcze nie zabliźniły się wojenne rany i przeważało przekonanie o zbiorowej winie całego narodu niemieckiego, tematowi można było sprostać tylko częściowo – a przecież trzeba poczytać Kruczkowskiemu za zasługę, że spróbował rozbić monolit Niemca kolektywnego na indywidua o odmiennych losach, charakterach i motywacjach. Pierwszy tytuł dramatu brzmiał Niemcy są ludźmi. Bez znaku zapytania.

      U drugoobiegowego Spychalskiego Niemców prawie nie ma – ale jest to, co po sobie pozostawili:

      Kamienicę, w której mieszkaliśmy, wybudowali Niemcy jeszcze przed wojną. Kiedy wojnę przegrali, musieli uciekać. Miasto zajęli najpierw Rosjanie, a później Polacy, czyli nasi rodzice. Sypała się nasza kamienica, od kiedy pamiętam, tak jak sypało się wszystko, co w mieście było poniemieckie, a nie było obiektem wojskowym czy przemysłowym. Sypało się ze starości, a także dlatego że było poniemieckie i nikt o to nie dbał.

      Dziecięcy bohater wie, że „są Niemcy dobrzy, którzy z nami graniczą, i są Niemcy źli – ci z nami nie graniczą i nie są naszymi przyjaciółmi, bo chcą wygonić nas z naszych mieszkań, ze szkoły i w ogóle z miasta”. Dobrych Niemców rozpoznaje po trabantach, którymi przyjeżdżają do Polski, a złych – po zachodnich samochodach i elegancji. Gdy pewnego dnia do drzwi pukają dawni lokatorzy, kwestia przyporządkowania ich do Niemców dobrych lub złych schodzi na dalszy plan:

      […] z zaciekawieniem rozglądali się po pokoju i coś mówili między sobą po niemiecku. A mnie zrobiło się wstyd odpadającego ze ścian i sufitu tynku, odrapanych schodów i tego, że zajmujemy tylko jeden z czterech pokoi, jakie Niemcy posiadali przed wojną, a pozostałe zajmują dwie inne rodziny. Mamie też chyba zrobiło się wstyd, bo zaczęła tłumaczyć, że dom będzie niebawem zburzony i mamy się niedługo wyprowadzić.

      Co myślą Niemcy z opowiadania Spychalskiego, nie wiadomo. Ale poniemieckie zaprasza do namysłu nad tym, jak poprzednich właścicieli wyobrażają sobie ci, którzy zamieszkali w ich domach.

      Z lektury Niemców pierwszoobiegowych przerabianych w podstawówce zapamiętałam klucz interpretacyjny emigracji wewnętrznej. Emigrację wewnętrzną wybrał jeden z bohaterów, profesor Sonnenbruch, który zachowywał się, jakby