Lucyna Olejniczak

Kobiety z ulicy Grodzkiej. Aleksandra


Скачать книгу

ef="#fb3_img_img_4a5ec30e-1c33-5b1e-a65f-6119dabe827a.jpeg" alt="tytulowka.jpg"/>

      Copyright © Lucyna Olejniczak, 2019

      Projekt okładki

      Luiza Kosmólska

      Zdjęcie na okładce

      © Anna Mutwil/Arcangel; Wojciech Kryński/PAP

      Redaktor prowadzący

      Anna Derengowska

      Redakcja

      Ewa Witan

      Korekta

      Katarzyna Kusojć

      Maciej Korbasiński

      ISBN 978-83-8169-831-3

      Warszawa 2019

      Wydawca

      Prószyński Media Sp. z o.o.

      02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

       www.proszynski.pl

      Dla Simone Chinniciego,

      mojego włoskiego przyjaciela z Sycylii

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      ROZDZIAŁ 1

      KRAKÓW, GRUDZIEŃ 1968

      W powietrzu unosił się zapach drożdżowego ciasta.

      Napływał od strony kuchni, wypełniał korytarz i delikatnymi smugami przeciskał się przez szpary w drzwiach od sypialni Weroniki. Poruszyła się pod ciepłą pierzyną, jeszcze w półśnie, i uśmiechnęła z rozmarzeniem. Ten zapach od zawsze kojarzył jej się z bezpieczeństwem, miłością i dzieciństwem. Zacisnęła mocniej powieki, żeby powrócić do snu, w którym właśnie trwały przygotowania do Bożego Narodzenia. Babcia z zarumienioną od gorąca twarzą wyrabiała na stolnicy drożdżowe ciasto na makowiec, a ona sama, jeszcze dziewczynka, ubierała z rodzicami choinkę…

      Wigilia!

      Sekundę później w głowie Weroniki pojawiła się kolejna myśl: przecież dzisiaj przychodzi Paweł z panią Marią. To ma być ich pierwsza wizyta na Grodzkiej. Rodzice i jej ukochany nareszcie się poznają.

      Poczuła lekki skurcz w żołądku, radości, a zarazem niepokoju. Gwałtownie usiadła na łóżku, usiłując bosą nogą namacać kapcie na zimnej podłodze. Przecież miała od rana pomagać mamie w kuchni, a po prostu zaspała. Mama nie dość, że sama wyrobiła ciasto, to zdążyła je już włożyć do piecyka.

      O nie!

      Od drzwi dobiegło skrzypnięcie i stanęła w nich Emilka. Zawsze wyczuwała moment, kiedy matka się budziła. Teraz przymrużyła lewe oko i wyciągnęła przed siebie palec, jak zwykle, gdy chciała zakomunikować coś ważnego. Była jeszcze nieuczesana, na policzku miała smugę mąki, znak, że przez chwilę pomagała babci przy cieście. Przez chwilę, bo rzadko potrafiła na czymś się skupić dłużej niż przez kilka minut. No chyba że chodziło o rysowanie albo pisanie.

      Albo reżyserowanie przedstawienia.

      – Mamusiu – zaczęła teraz dziobać powietrze palcem, akcentując w ten sposób każde słowo – musisz szybko wstać, bo twój pokój będzie nam potrzebny do prób. Przecież ci mówiłam wczoraj…

      – Wiem, wiem. – Weronika z trudem powstrzymywała rozbawienie na widok groźnej miny córki. – Zaspałam, już wstaję. Daj mi minutkę i już mnie tu nie ma.

      Rzeczywiście zapomniała o próbach do wieczornych jasełek, napisanych specjalnie przez Emilkę z okazji Wigilii. Mała, Waldek i zabawki mieli być głównymi aktorami, ale, jak znała życie, Waldek dostał najdłuższą rolę mówioną. I jak zwykle będzie się buntował, ale nie odmówi ukochanej siostrze.

      Jakby na potwierdzenie tych domysłów do sypialni wszedł rozgniewany syn.

      – Mamo – jęknął, rzucając się na fotel – ile razy można ćwiczyć te głupie role? Powiedz jej coś. Zwłaszcza że mam być motylem, a potem pasikonikiem. A ona, oczywiście, będzie Matką Boską…

      – Przecież nie możesz być Matką Boską. Jak ty to sobie wyobrażasz?

      – Mógłbym być Józefem.

      – Ale Józef nic nie mówi, tylko się pochyla nad Dzieciątkiem. Więc może to robić misiek.

      – A motyle i pasikoniki mówią, tak? No, proszę cię…

      – Przecież będziesz jeszcze diabłem – przerwała mu zniecierpliwiona Emilka.

      – No tak. Chociaż tyle.

      Weronika znalazła w końcu kapcie pod łóżkiem i zarzuciła szlafrok na ramiona. Od nieszczelnych okien ciągnęło wilgotnym zimnem, na zewnątrz było szaro, padał deszcz. Wyglądało na to, że szanse na białe Boże Narodzenie są raczej marne.

      – Kochani – odwróciła się do dzieci, sprzątając pościel z łóżka – przestańcie w końcu. Walduś, jestem pewna, że będziesz najlepszym motylem i pasikonikiem pod słońcem, bo twoja siostra na pewno pięknie rozpisała te role. Nie kłóćcie się, dzisiaj jest szczególny dzień i nie wypada źle się zachowywać. Ubraliście już choinkę?

      – Przecież dziadek jeszcze nie wrócił z rynku – odpowiedziała Emilka i oboje popatrzyli na matkę z pobłażaniem. – Poszedł ją dopiero kupić. Mamo…

      – No tak – Matylda ze śmiechem machnęła ręką – wygląda na to, że wszystko przespałam. Nawet nie wiedziałam, że dziadek wyszedł. Dobrze, teraz zostawiam wam swój pokój i idę się ubrać. A wy macie się tu nie kłócić – dodała, wyciągając w ich stronę palec gestem Emilki. – No!

      Dziewczynka chciała coś odpowiedzieć, ale zrezyg­nowała, bo jej uwagę przykuła wchodząca do pokoju czarno-biała kotka. Natychmiast podbiegła do Weroniki i otarła się o jej nogę.

      ***

      Maleństwo znalazł przed trzema tygodniami Julek, kiedy wracał rano ze sklepu. Nie przepadał za kotami, zdecydowanie wolał psy, ale zamarznięta niemal na śmierć kuleczka natychmiast wzbudziła w nim uczucia opiekuńcze. Akurat tego dnia zrobiło się naprawdę zimno. Poprzedniej nocy spadł śnieg, a rano chwycił mróz.

      – Wyobraźcie sobie – powiedział, wyciągając fuczące i prychające maleństwo zza pazuchy – że temu biedakowi łapki przymarzły do śniegu i tylko dlatego nie mógł przede mną uciec. To jeszcze dzidziuś, ale nie widziałem nigdzie matki. Musimy się nim zająć, zanim postanowimy, co dalej.

      Miluś, bo tak dostał na imię kotek, zniknął na ponad tydzień za jakąś szafką w kuchni i wychodził tylko nocą, żeby coś zjeść i wypić trochę mleka. Domownicy martwili się już, że będą mieli kota widmo i że zwierzak nigdy się nie oswoi. Po tygodniu jednak zaczął się pokazywać i za dnia. Zawsze czujny, zawsze z daleka, gotów do ucieczki przy każdym wyciągnięciu ręki w jego kierunku. Najszybciej przyzwyczaił się do swojego wybawcy, czyli Julka. Tylko jemu coraz częściej pozwalał dotknąć futerka końcami palców. A futerko miał wyjątkowo piękne. Czarne z białymi wstawkami pod brodą i na brzuchu. Na pyszczku, po lewej stronie widniała podłużna biała smuga, wyglądająca jak „wąs” od mleka. Kiedy malec dał się już bez oporów wziąć na ręce i dokładnie obejrzeć, okazało się, że to kotka, więc zmieniono mu imię na Milka.

      Wszystko wskazywało na to, że Milka, która miała być tylko na chwilę, zostanie w domu przy Grodzkiej już na stałe. Ku wielkiej radości dzieci, dziadka i – dużo mniejszej – babci, która w końcu musiała ulec całej zakochanej w zwierzaku rodzinie. Rozbrykana kotka zachowywała się tak, że odnosili wrażenie, jakby w domu mieszkało całe stado, a nie jeden malutki kociak. Była w każdej wysuwanej właśnie szufladzie, w każdej otwieranej szafie, pod każdym łóżkiem. I zawsze tam, gdzie ktoś postawił nogę na podłodze. Nie lubiła zamkniętych drzwi i głośno protestowała, kiedy nie mog­ła wejść do jakiegoś pomieszczenia. Uchylali je wtedy lekko i z rozbawieniem obserwowali pojawiającą się w szparze biało-czarną szachownicę na końcu łapki Milki. A kiedy