Julia Fiedorczuk

Pod słońcem


Скачать книгу

p>Karta redakcyjna

      I. I słońce znów zachodzi

      II. Pozakładałem sobie ogrody

      III. Czas zbierania kamieni

      IV. Jedno tchnienie

      V. Za dużo słów

      VI. Wędrujące dusze

      VII. Dobre imię

      VIII. Od tej wojny nie ma ucieczki

      IX. Zobacz życie

      X. Martwe muchy

      XI. Puszczaj chleb twój na powierzchnię wód

      XII. Zanim pociemnieją słońce, księżyc i gwiazdy

      Od autorki

      Opieka redakcyjna: EWELINA KOROSTYŃSKA

      Redakcja: WOJCIECH ADAMSKI

      Adiustacja: HENRYKA SALAWA

      Korekta: JACEK BŁACH, ANETA TKACZYK, MAŁGORZATA WÓJCIK

      Projekt okładki i stron tytułowych: ANNA SADOWSKA

      Zdjęcie na okładce: RADEK KOBIERSKI

      Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ

      © Copyright by Julia Fiedorczuk

      © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2020

      Wydanie pierwsze

      ISBN 978-83-08-07156-4

      Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o.

      ul. Długa 1, 31-147 Kraków

      tel. (+48 12) 619 27 70

      fax. (+48 12) 430 00 96

      bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

      e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

      Konwersja: eLitera s.c.

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      I

      I słońce znów zachodzi

      Kiedy odzyskał przytomność, różowawe światło wpadało do pomieszczenia przez odsłonięte okna – od razu wiedział, że to raczej wieczór niż ranek i że na zewnątrz się chmurzy. Wiedział to, zanim przypomniał sobie, gdzie jest, jak się nazywa, ile ma lat. Pochyłe światło uruchomiło resztki życia tlącego się wciąż w zakamarkach starego ciała, choć życie, samo życie, do nikogo nie należało i nie miało żadnego wieku, podobnie jak woda w rzece, która ciągle płynie, zawsze podążając do morza. „Kocham nieznane wasze zmierzchy”, takie zdanie wyłoniło się z nurtu pamięci; dalej zaś: „I wasze kwiaty bez imienia”, „waszy cwiety”. „Kakije cwiety?” Musiał to powiedzieć na głos, skoro kobieta – oto wyłoniła się z różowej poświaty – zmarszczyła brwi. Ubrana na biało, brwi miała ciemne, grube, wyraźne, a włosy kasztanowe, z pasemkami siwizny, zaczesane gładko do tyłu. Zgadł, że owo miejsce wypełnione niespokojnym światłem to sala szpitalna; że łóżko, otoczone maszynerią, do której był podpięty, jak roślina połączona jest korzeniami z glebą, to już ostatnia stancja.

      Zdarza się, że jakiś moment w czasie sklei się z innym, jak kartki w książce. Stają się wtedy jednym momentem zawierającym w sobie dwie ludzkie prawdy. Szczególna barwa słonecznego światła spoiła odległe światy: w tym drugim, po odwrotnej stronie zlepionych kartek pamięci, był zdrowy, silny, młody; miał przed sobą całe życie. Zatrzymał się w progu kuchni. Było to ciasne i niskie pomieszczenie, biedne, ale zadbane, po biednemu piękne. Tkwił w drzwiach, z torbą na ramieniu, gotowy do wyjścia. Kobieta stała przodem do okna, opierając się obydwiema dłońmi o blat stołu. W mocnym popołudniowym słońcu zauważył pasemka siwizny w jej gęstych kasztanowych włosach. Rozległ się daleki, stłumiony grzmot. Czerwiec: na stole stał wazon z bukietem polnych kwiatów, część płatków osypała się już na obrus. Odnotował to i zapamiętał – na siedemdziesiąt lat. Na deszcz, śnieg i wiatr, na wszystko pod słońcem: płatki rumianków i srebro we włosach kobiety.

      – Niczego ci nie obiecywałem – powiedział do jej pleców.

      Dopiero co przestał być dzieckiem i już uciekał od odpowiedzialności. Kobieta stała nieporuszona, nawet nie drgnęła. Chmura nasunęła się na słońce i przepołowiła kuchnię na dwie części, jasną i ciemną. Kobieta była już w cieniu, a on jeszcze w słońcu. Znowu zagrzmiało. Wyszedł bez pożegnania. Od razu zerwał się wiatr, przygnał więcej chmur, porywał z ziemi liście i piach.

      Chłopak nie zawahał się, nie obejrzał za siebie. Przeciął rynek i zdecydował, że nie będzie czekał na autobus. Powodowany jakimś niejasnym impulsem, skierował się w stronę rzeki. Zszedł ze stromej skarpy. Woda była ciemnoszara i pofałdowana. Godził się na to, że zmoknie. Chciał tylko iść, iść, iść, pragnął się zmęczyć.

      Kiedy minął ostatnie zabudowania, spadły pierwsze krople. Wiatr szarpał ołowianą rzeką. Piorun uderzył w wodę, blisko, wyrywając go z zamyślenia. Przestraszył się, ale nie burzy, raczej czegoś w sobie. Może wewnętrznej siły? Młodości, która pozwalała mu siedzieć do rana i czytać, która napędzała jego tęsknoty, wprawiała ciało w ruch, kazała biec naprzód bez oglądania się za siebie, choćby z tyłu zostawały zgliszcza? Ta siła pulsowała w jego żyłach, a jednak nie należała do niego – była czymś potężniejszym, nad czym nie miał żadnej władzy.

      Wszystkie rzeki wracają do morza, i te spokojne, i te wzburzone, a jednak morze się nie przepełnia: tak czas pochłania ludzkie losy i nigdy nie ma ich dość. Przyspieszył kroku. Zacinający deszcz przeszedł w gwałtowną ulewę i można było pomyśleć, że oto całe niebo wali się skosem na ziemię. Uderzył kolejny piorun, zaraz potem następne. W całym tym nagle powstałym pandemonium wiatru, światła, ciemności i wody świat zatracił kontury i rzeczywistość powróciła do chaosu, do stanu, z którego mogło się wyłonić absolutnie wszystko. Chłopak nie uszedł jeszcze daleko, mógł zawrócić i poszukać schronienia w miasteczku. Mógł wrócić do biednej kuchni, do stołu z bukietem rumianków, mógł złagodzić ból, który tam po sobie zostawił – wtedy cała przyszłość potoczyłaby się inaczej. Ale nawet nie obejrzał się za siebie, tylko szedł dalej, wystawiając tę siłę, to życie, na próbę.

      Przemókł do suchej nitki, przemokła sfatygowana skórzana torba zawierająca skromny uczniowski dobytek: parę książek, szkicownik, ołówki. Burza wkrótce minęła, jak to z czerwcowymi burzami bywa, i z chaosu wyłonił się piękny, przejrzysty zmierzch. Chłopiec drżał z zimna. Rzeka złagodniała, po drugiej stronie nisko nad bagnami wisiało wielkie słońce. A po drugiej stronie sklejonych kartek ciałem staruszka wstrząsnął dreszcz. Kobieta położyła mu dłoń na czole, chłodną i gładką. „Prabaczcie mianie”, powiedział z wysiłkiem, „proszę mi wybaczyć”. „Ćśśś”, odpowiedziała ze wzrokiem utkwionym gdzieś nad jego głową. Zgasła różowa poświata, jakby ktoś wyłączył światło.

      Po zmroku chłopak dotarł do wioski i załomotał do drzwi pierwszej z brzegu chałupy. Z początku nieufni, czy to aby nie kto z jakiej bandy, gospodarze otworzyli mu w końcu i pozwolili przespać się w stodole, dali też jakieś szmaty, żeby mógł zdjąć z siebie mokre ubranie.