Julia Fiedorczuk

Pod słońcem


Скачать книгу

ładnie – pochwalił nauczyciel. – A jak byś to powiedział swoimi słowami? O czym jest ten wiersz?

      Misza odpowiedział bez chwili wahania:

      – O tym, że anioł i szatan nie są zaciętymi wrogami, lecz tylko skłóconymi braćmi. I tęsknią do siebie ze swoich oddzielnych światów. Anioł pod drzwiami raju spuszcza głowę i smutno patrzy na szatana. Znowu tamten, unosząc się nad otchłanią, wzrusza się, wspominając swojego brata.

      – Bardzo dobrze!

      – Ale czy…

      – Tak?

      Misza chciał zapytać, czy to prawda, w ostatniej chwili zabrakło mu jednak odwagi.

      Rytm rosyjskich fraz łatwo wchodził chłopcu do głowy, był niewymuszony jak bicie serca. Nosił ze sobą ten wiersz w następnych dniach i raz po raz wracał do odmalowanej w nim sceny. Kiedy na następnej lekcji wyrecytował wiersz z pamięci, profesor Koniarski zatrzymał go podczas pauzy:

      – Nie chciałbyś nauczyć się więcej?

      – Chciałbym – odparł Misza.

      I odtąd raz albo dwa razy w tygodniu chłopiec zachodził do mieszkania nauczyciela, zasiadali po dwóch stronach poplamionego atramentem stołu i czytali poezje. Puszkinowskie frazy, pełne zmysłowych obrazów niesionych melodią tak swobodną, jakby miała swoje źródło w wiosennej ziemi, bliższe były Miszy niż mowa kolegów z klasy, którą rozumiał, której wszystkie słowa znał, ale którą z jakiegoś powodu nie mógł się sprawnie posługiwać, bo zawsze okazywało się, że robi jakiś błąd, nie trafia w sedno, nie chwyta dowcipu i przez to sam staje się przedmiotem żartów, czasem bardziej, czasem mniej dobrodusznych: „Misza, ten kacap”.

      Wielu jeszcze rosyjskich poetów poznał Misza dzięki profesorowi. Lermontowa, Achmatową, Błoka, z czasem zaś przeszli do poezji francuskiej i wtedy dopiero zaczęła się prawdziwa przygoda. Chłopiec uczył się błyskawicznie, w lot łapał nowe słowa, zapamiętywał całe zdania, choć wypowiadał je ze śpiewnym wschodnim akcentem. Po paru miesiącach, ku wielkiej satysfakcji profesora, recytował z pamięci kilka sonetów Baudelaire’a. „Prawdziwym domem człowieka jest język”, powiedział nauczyciel na zakończenie którejś z ich francuskich lekcji – ni stąd, ni zowąd.

      Tak to już z nim było, z tym profesorem Koniarskim.

      Jednego dnia mówił jedno, a drugiego – drugie. „Prawdziwym domem człowieka jest język”. Misza pomyślał wtedy, że skoro można żyć w kilku językach, tak jak profesor Koniarski, to znaczy, że można mieć kilka domów – i nie trzeba między nimi wybierać.

      Profesor Koniarski jednego dnia mówił jedno, a drugiego drugie, ale nie kłamał. To było raczej tak, jakby nie pokazywał całej prawdy. Bo całej prawdy nie dało się zamknąć w tych czy innych słowach. Starszy mężczyzna odsłaniał to, co mógł – jakieś skrawki i okruchy, drobiny potłuczonej całości. W młodej duszy chłopca te fragmenty łączyły się ze sobą, tworząc zarysy całości nowej, która miała z czasem ożyć, zakwitnąć i wydać owoce.

      Wieczorami, przy lampie naftowej w skromnym pokoiku na stancji wynajmowanej od cichej, smutnej kobiety o kasztanowych włosach, Misza notował te okruchy i myśli, którymi one stopniowo obrastały, z dzikiego materiału swojej wyobraźni lepiąc kształty zdań, szukając wyrazu dla tej jednej jedynej rzeczy, którą – mało o niej wiedząc – bezsprzecznie posiadał: dla swojego niepowtarzalnego istnienia.

      Zdarzało mu się ślęczeć nad zeszytem długo w noc, aż płomień lampy zaczynał przygasać. Kobieta o kasztanowych włosach wstawała przed świtem, żeby napalić w piecu. Kiedy półprzytomny z niedospania wychodził rano ze swojego pokoju, jej już przeważnie nie było – ale było ciepło. Szedł do szkoły, siedział na lekcjach, nie biorąc w nich udziału, odgrywał swoją codzienną komedię z kolegami: „Misza, ten kacap – w sumie równy gość”. Szedł do profesora, studiował poezje. Popołudniami kobieta przygotowywała posiłki, jedli je przeważnie w milczeniu.

      Ruski jest dom pieśni. Polski jest dom pisma – notował wieczorem w dzienniku. I dalej: Nauczyłem się ostatnio kilku wierszy, a już czytałbym nowe. Czuję, że poeci wyrażają to, czego inaczej nie da się powiedzieć, a co siedzi głęboko w człowieku i czeka, żeby być nazwane. Kiedy czytam Puszkina, wydaje mi się, że pisał za mnie, to znaczy w moim imieniu. Czytając, sam siebie poznaję. Sam się ze sobą spotykam. Kim jestem i czym? Dlaczego jestem właśnie mną, a nie drzewem, nie chmurą, nie ptakiem? I czemu, skoro jestem tym, kim jestem, tak bardzo za nimi tęsknię, za tą całą resztą?

      Pod lichym słońcem polskiej zimy płynął czas: Misza miał siedemnaście lat.

      Zofia tupnęła kilka razy, na przemian prawą i lewą nogą, żeby sprawdzić twardość lodu, ot tak, na wszelki wypadek, chociaż wiadomo było, że nie pęknie. Mróz trzymał od kilku tygodni i rzeka zamarzła na kość, cienka warstwa sypkiego jak cukier puder śniegu pokrywała lód tam, gdzie nikt jej jeszcze nie podeptał i nie rozjeździł. Przy brzegach tu i tam powstawały wypiętrzenia, jak zatrzymane w ruchu morskie bałwany, środkiem zaś ciągnęła się szeroka, roziskrzona w słońcu dolina. Podskoczyła parę razy, już tylko dla zabawy, rzeka odpowiedziała skrzypieniem lodu.

      – Szalona – powiedziała jej koleżanka ze śmiechem.

      Przysiadły na zamarzniętych niby-falach, żeby zawiązać łyżwy, zupełnie jak dziewczynki. Dawno nie jeździła, ostatni raz jeszcze zanim wydarzyło się TO, przed wojną, czyli w innym świecie. W życiu pełnym marzeń, skierowanym tylko w przyszłość, bo ta mogła przynieść wszystko, a więc także szczęście. Wstając, zachwiała się lekko, ale szybko złapała równowagę i po chwili sunęła pewnymi ruchami na środek rzeki, chłonąc całą sobą rozległy zimowy pejzaż, jak ten z baśni o Królowej Śniegu – piękny, ale martwy.

      – Zaczekaj! – wołała ta druga, próbując za nią nadążyć.

      – Szybciej! – krzyczała przez ramię Zofia – szybciej!

      Z każdym ruchem czuła się coraz silniejsza, coraz lżejsza. Chciała tak jechać i jechać, i najlepiej już nigdy się nie zatrzymać. Słońce, rozmyte we własnym ogniu, kapało na lód i na dziewczynę. Mroźne powietrze gryzło ją w gardle i w płucach, a z oczu ciekły jej łzy – ciepłe i słone. Nie zważając na nic, pędziła jasną, zlodowaciałą doliną, pod rozlanym słońcem, po prawej stronie mając skarpę i miasto, po lewej zaś niższy, dziki brzeg, zwany ruskim brzegiem, chociaż w wojnę stali tam Niemcy. Wyobrażała sobie, że mogłaby tak dojechać aż do Narwi, Narwią do Wisły, a Wisłą do Warszawy, którą, jak podawały gazety, pięknie odbudowywano, tak pięknie, że wkrótce miała stać się jeszcze lepsza, niż była, zanim TO.

      Odwróciła się, patrząc za Władką. Tamta została daleko z tyłu – z tej odległości jej przysadzista sylwetka wyglądała zabawnie, kiedy trochę niezdarnie posuwała się naprzód, podnosząc na przemian to jedną, to drugą nogę. Zofia przyhamowała. Odbiła w lewo, na ruską stronę. Zamarznięte pałki tataraku sterczały gdzieniegdzie z nierównego lodu, jeździła między nimi slalomem, czekając na towarzyszkę. Parę chwil minęło, zanim tamta się z nią zrównała.

      – Szalona – powiedziała znowu, z trudem łapiąc oddech.

      – Zgadza się – przytaknęła Zofia.

      Tratując suchy tatarak, Władka wylazła na brzeg, padła na śnieg i zaczęła się śmiać. A „Szalona” niestrudzenie zataczała ósemki; rozpostarła ramiona, robiła jaskółkę: cięła zimne powietrze, zupełnie jakby leciała. Kochała ruch, bo oczyszczał ją z niej samej, a najbardziej ze wszystkiego lubiła stawać się pusta – wlewała się w nią wtedy przeszłość, jakby nurt czasu został zawrócony i Zosia, Zosieńka, pędziła na spotkanie z życiem zwróconym twarzą do niej; pędziła jak ogromny ptak z rozpostartymi skrzydłami albo wściekły