Julia Fiedorczuk

Pod słońcem


Скачать книгу

miednicy i zaniosła ją za zasłonkę oddzielającą jej małą sypialnię od kuchni. Oderwał się od rysowania. O, postawiła miednicę na krześle. Mógł sobie to wyobrazić, znajome dźwięki budowały obraz w jego głowie. Nastała chwila ciszy, po niej rozległ się plusk wody. Misza zdał sobie sprawę, że w krótkiej przerwie pomiędzy stuknięciem miednicy o krzesło a pluśnięciem ona się rozbierała. Ta myśl była jak uderzenie, a wyobraźnia, szybsza niż myśl, podsunęła mu obraz kasztanowłosej kobiety, cichej i smutnej, powoli zdejmującej zgrzebną wełnianą sukienkę, w którą, co ku własnemu zdziwieniu zapamiętał, była tamtego dnia ubrana. Zawstydził się, ale nasłuchiwał dalej. Znowu coś szczęknęło i po krótkiej chwili ciszy dały się słyszeć kroki. Potem skrzypnęło łóżko. Położyła się. Siedział jak sparaliżowany i tylko płomień lampy poruszał się niespokojnie.

      Wieczorne nasłuchiwanie stało się dla niego odtąd rutyną. Codziennie czekał na szczęknięcie garnka o fajerkę, nalewanie wody, stuknięcie miednicy o krzesło i na tych kilka sekund ciszy, kiedy kobieta zrzucała sukienkę – szarą, nijaką, szczelnie osłaniającą ciało, które tam w środku oddychało, pełne ciepłej krwi. Noc po nocy z dźwięków i ciszy budował obraz tego ciała. Noc po nocy tkwił potem nieruchomo przy swoim biurku, aż zmorzył go sen, przynosząc dalszy ciąg snutej na jawie fantazji. Sen pełen jej ciepła, jej ciała.

      Czekanie zaczynało się już rano. Wszystko było czekaniem, minuta po minucie, godzina po godzinie: na wieczór, na szczęknięcie metalu o metal, na plusk wody. Już, teraz to się dzieje: kobieta unosi sukienkę, odsłaniając kolana, odkrywając powoli uda, biodra, brzuch. Podnosi ramiona, żeby swój lichy ubiór ściągnąć przez głowę i odrzucić – na krzesło, na łóżko? Lepiej na podłogę. Tak, na podłogę. W tym wymiarze, w doborze szczegółów sceny, wyobraźnia Miszy miała pełną władzę. Szczęknięcie metalu o metal, chlupot wody. Kobieta podnosi ramiona, odsłania ich miękkie wnętrze. Po ciele Miszy przebiega dreszcz. Słodki. Słodko-cierpki. Cudowny. Cudowny i bolesny. Długo jeszcze siedzi, nic nie robiąc, aż wsysa go noc.

      Cała moja tęsknota – zapisał któregoś dnia w dzienniku – skupiła się w jednym punkcie, niedosięgłym jak gwiazda. Cokolwiek robię, robię pod wpływem tej tęsknoty i dla niej; jakiekolwiek byłoby moje zajęcie, ma teraz jej barwę. Ta udręka zawiera jednak w sobie zapowiedź szczęścia. Wiem, że ono nadejdzie.

      Rzeka powoli toczyła swoje ciemne wody, ryby unosiły się niewysoko nad dnem, dryfując z leniwym prądem. W całkowitych dla ludzkiego oka ciemnościach drzewa, a zaraz potem ptaki i inne zwierzęta zaczynały wyczuwać nadejście nowego dnia. Zofia próbowała ustalić, czy spała, czy nie; wyszło, że tak. W mieszkaniu zrobiło się bardzo zimno. Ciekawe, jak długo jeszcze będzie trzymać mróz. Bez sprawdzania godziny wiedziała, że już czas wstawać; rozpoczął się kolejny dzień cichej wojny. Wojny Zofii z czasem, który odbiera nawet wspomnienia, z życiem, które sobie drwi, z własnym, niepotrzebnie ładnym ciałem, które mimo wszystko trzyma się istnienia.

      Popiół w piecu jeszcze całkiem nie ostygł. Dmuchała, aż zaczął się żarzyć. Dołożyła kilka cienkich szczapek i obserwowała pojawiające się płomyki. Kobiecie w ciąży nie wolno patrzeć w ogień, dobrze, że nie jest w ciąży, może sobie patrzeć, na co tylko chce. Kiedy ogień solidnie się rozpalił, rozpraszając nieco mrok, zerknęła na zegar wiszący na ścianie obok ślubnego zdjęcia. Dochodziła piąta. Drzwi do pokoju jej lokatora były uchylone, zacinały się i trzeba było nimi lekko trzasnąć, żeby się zamknęły. Wieczorem, kiedy sądził, że ona śpi, zdarzało się, że ich nie domykał, żeby hałas jej nie zbudził. Wzruszyła ją ta troska i wiedziona tym wzruszeniem zajrzała do środka. W słabym świetle łuny bijącej od pieca – nadal nie zapaliła lampy – zobaczyła, że chłopak śpi na krześle, z głową złożoną na stole. Podeszła, ale nie obudził się. Taki sen – pomyślała z nagłą, niedorzeczną zazdrością – jakiego ona sama już nigdy nie doświadczy, chyba dopiero po śmierci. Stała przez chwilę obok niego, sycąc się jego życiem, w jakiś tajemniczy sposób czerpiąc siłę z miarowego oddechu, od którego łagodnie falowały jego zgarbione plecy. Zegar tykał głośno, zrobiło jej się zimno w stopy. Położyła dłoń na ramieniu chłopca. „Obudź się, Michał – powiedziała łagodnie – kładź się do łóżka”. Wstawał przeważnie za kwadrans siódma, miał więc jeszcze przed sobą prawie dwie godziny snu. Kiedy nie zareagował, potrząsnęła nim lekko, wtedy przebudził się gwałtownie i popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami. „Kładź się do łóżka”, powtórzyła. Usłuchał jak dziecko. Odprowadziła go tam jak niewidomego. Opadł na poduszkę i po chwili znowu spał jak kamień. Przykryła go kocem. Na stole leżały zeszyty i jakieś luźne kartki, pokryte dziwnymi bazgrołami.

      Dołożyła jeszcze do pieca, obmyła twarz w zimnej wodzie z miednicy, ubrała się, zegar wskazywał osiem po piątej. Do pracy w Spółdzielni Inwalidów „Wolność” miała na siódmą, jeszcze dużo czasu, wzięła się więc do gotowania na śniadanie zacierki na mleku z miodem przywiezionym ze wsi od matki. Przed szóstą wszystko było gotowe. Zjadła trochę, resztę zostawiła dla chłopaka w garnku, przy piecu, żeby nie ostygło. Usiadła na krześle i znowu czekała. Czujna strażniczka czasu. Wpatrywała się w okno, wyglądając świtu: dostrzeże go jako pierwsza z ludzi, zaraz po drzewach, ptakach i innych zwierzętach. Zaraz po tym, jak blade światło przesączone przez matowy lód dotrze do leniwych ryb, kiedy tylko sina poświata wejdzie między domy. Wtedy Zofia zakuta się w płaszcz i pójdzie do pracy – jak każdego dnia. Codziennie to samo. To samo i to samo.

      Nie było jej już w mieszkaniu, kiedy Misza wreszcie się obudził. Wstał, znalazł śniadanie przy piecu. „To ona je ugotowała – powtarzał sobie – ona”. Musiała zrobić to w czasie, który upłynął pomiędzy tym, gdy go na moment przebudziła i zaprowadziła do łóżka, a tą chwilą, więc kiedy on spał, nieświadomy tego, co się zdarzyło i potajemnie, gdzieś w głębi, już wpłynęło na jego dalszy los – bo nieraz tak jest, że jakieś doświadczenie wnika do duszy inną drogą niż zwykle, przez skórę zamiast przez oczy i uszy, przez czucie zamiast przez myśl. W piecu tlił się ogień, w kuchni było ciepło. Jadł przy stole, gapiąc się w okno, dzień wydawał się jeszcze blady, unurzany w mroku jak w błocie. Posilał się powoli, uważnie, uważnie i powoli oddychał – bał się, że gwałtowniejszy ruch mógłby uszkodzić wspomnienie, ten nowy skarb, którego nie chciał już utracić. Czuł na ramieniu dotyk dłoni Zofii, czuł ślad jej dotyku. Pomyślał o szkole, o klasówce, do której był nieprzygotowany, o kolegach i ich żartach. Nie mógł tam pójść. Potrzebował zostać sam na sam z ziarnem doświadczenia kiełkującym w jego duszy, w miarę jak odtwarzał przebieg tego, co zdarzyło się nad ranem. Chciał odgrywać to w sobie bez końca. Bez końca to sobie opowiadać.

      Ubrał się i wyszedł. Było bardzo zimno. Cieszył się, że ma buty, bo buty dają wolność, zwłaszcza zimą. Nie myśląc o tym, co robi, skierował swoje kroki nad rzekę. Blade słońce wisiało niewysoko nad horyzontem, wyglądało jak płomień w zadymionej lampie, wiał przenikliwy, wilgotny wiatr. Pas lądu wzdłuż rzeki nie zabliźnił się jeszcze po wojnie, śnieg przykrył pogorzeliska, tu i ówdzie sterczały z niego pnie spalonych drzew. Tupiąc nogą, sprawdził twardość lodu. Było bezpiecznie, pokrywała go cienka warstwa śniegu z odciśniętymi śladami licznych ludzkich stóp i psich łap, z koleinami, które wyżłobiły płozy jakichś sań. Chodzenie po lodzie – jakaż to radość w zimie! Misza szedł powoli, uważnie stawiając stopy, czując w podeszwach bliskość uśpionego pod lodem życia. Skąd pochodzi piękno, z nieba czy z otchłani? Rozmawiali o tym z Koniarskim na ostatniej lekcji. Kiedy myślał o pięknie, kiedy tylko wypowiadał po cichu to słowo, krasota, la beauté, pojawiały się uniesione do góry białe ramiona. Unosiły się, żeby odrzucić sukienkę, rozpuścić kasztanowe włosy. Włosy opadały na twarz, ukrywały ją; próbował odtworzyć jej znajome rysy, ale wymykała się wyobraźni: już prawie ją miał, już ją prawie widział, gdy niepostrzeżenie rozmywała się w krajobrazie. Zaczynał jeszcze raz od nowa, rozgarniał aksamitną zasłonę,