Roger Zelazny

Pan Światła


Скачать книгу

4f-991e-82017e9119e5.jpeg" alt="Okładka"/> Strona tytułowa

      Tytuł oryginału

       Lord of Light

      Copyright © 1967 by Roger Zelazny

       All rights reserved Copyright © by Piotr W. Cholewa 2020 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020

      Ilustracja na okładce

       Michael Michera

      Tłumacz dziękuje za pomoc Jolancie Pers, Elżbiecie Gepfert i Edycie Rudolf

      W tekście wykorzystano przekłady:

      1 Dhammapada — Ścieżka Prawdy Buddy. Przeł. Zbigniew Becker (na podstawie tłumaczenia z palijskiego na angielski Acharya Buddharakkhity);

      2 Hymny Rigwedy. Przeł. Franciszek Michalski;

      3 Upaniszady. Przeł. Franciszek Michalski;

      4 Biblia Tysiąclecia.

      Wydanie I w tej edycji

       ISBN 978-83-8116-930-1

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

       Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

      Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90 [email protected] www.zysk.com.pl

      Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

      Danniemu Plachta za przyjaźń, mądrość, somę

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      This ebook was bought on LitRes

      Rozdział pierwszy

      Powiedziane jest, że pięćdziesiąt trzy lata po swoim uwolnieniu powrócił ze Złotej Chmury, by raz jeszcze podjąć rękawicę Niebios, by sprzeciwić się Porządkowi Życia i bogom, którzy go nakazali. Wyznawcy modlili się o jego powrót, choć modlitwy ich były grzechem, gdyż nie powinny zakłócać spokoju tym, którzy odeszli w Nirwanę, nieważne, jakie byłyby okoliczności ich odejścia. Noszący szafranową szatę wznosili je jednak, by Ten z Mieczem, Mandżusri, znowu zstąpił między nich. I powiedziane jest, że Bodhisattwa usłyszał…

      Kto usunął niszczące skalania

      i kto nie jest przywiązany do pożywienia,

      kto ma za swój cel Pustkę,

      niczym nieuwarunkowaną wolność

      — tego ścieżki, tak jak śladów ptaków w powietrzu,

      nie da się wytropić.

       Dhammapada (93)

      Wyznawcy nazywali go Mahasamatmanem i powtarzali, że jest bogiem. On sam wolał jednak pomijać Maha- i -atman i nazywał siebie Samem. Nigdy nie twierdził, że jest bogiem. Nigdy też nie twierdził, że bogiem nie jest. W ówczesnych okolicznościach żadne z tych wyznań nie mogło mu przynieść korzyści. W przeciwieństwie do milczenia.

      Skrywała go zatem tajemnica.

      Działo się to w porze deszczów…

      Działo się to długo po nadejściu czasu wielkiej wilgoci…

      Działo się to w dniach deszczowych, gdy modlitwy wzleciały w górę nie z węzłów na powrozach ani wirowania młynków modlitewnych, ale z wielkiej machiny w klasztorze Ratri, bogini Nocy.

      Modły wysokiej częstotliwości skierowane były ku górze, poprzez atmosferę i poza nią, docierając do złocistej chmury nazywanej Mostem Bogów, która okrąża cały świat, widoczna nocą jako spiżowa tęcza, i która jest miejscem, gdzie słońce w południe staje się pomarańczowe.

      Niektórzy z mnichów powątpiewali w ortodoksyjność tej metody, jednakże machinę skonstruował i obsługiwał Jama-Dharma, Upadły z Niebiańskiego Miasta. Powiadają, że przed wiekami zbudował potężny gromowy rydwan pana Sziwy — wehikuł, który pędził po niebie, tryskając strugami ognia.

      Mimo że Jama wypadł z łask, wciąż uznawany był za najpotężniejszego z mechaników. Nikt jednak nie wątpił, że gdyby bogowie z Miasta dowiedzieli się o machinie modlitewnej, pozwoliliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią. Zresztą nikt też nie wątpił, że pozwoliliby mu umrzeć prawdziwą śmiercią nawet bez pretekstu machiny modlitewnej, gdyby tylko znalazł się w ich mocy. Jak zamierzał załatwić tę sprawę z Władcami Karmy, to już było jego problemem, choć nikt nie wątpił, że kiedy nadejdzie czas, znajdzie na to sposób. Był dwukrotnie młodszy od samego Niebiańskiego Miasta, a niespełna dziesiątka bogów pamiętała stworzenie tej siedziby. Wiadomo było, że wie o wszechogarniającym ogniu więcej od samego pana Kubery. To jednak były tylko mniejsze jego Atrybuty. Najbardziej znany był z czegoś innego, choć niewielu chciało o tym mówić. Wysoki, ale nie przesadnie; potężny, ale nie ociężały; jego ruchy wydawały się powolne i płynne. Nosił czerwień i odzywał się niewiele.

      Obsługiwał machinę modlitewną, a ogromny metalowy lotos, który umieścił na dachu klasztoru, obracał się raz po raz na swych łożyskach.

      Lekki deszcz obmywał budynek, lotos i dżunglę u stóp gór. Przez sześć tygodni Jama wznosił modły o mocy wielu kilowatów, ale zakłócenia nie pozwalały, by usłyszano je Na Wysokościach. Cichym głosem wzywał co bardziej znane z obecnych bóstw płodności, odwołując się do ich najbardziej prominentnych Atrybutów.

      Łoskot gromu odpowiadał jego prośbom, aż nieduża małpa, która mu asystowała, zachichotała cicho.

      — Twoje modlitwy i twoje przekleństwa przynoszą taki sam skutek, panie Jamo — stwierdziła. — To znaczy żaden.

      — I potrzebowałeś siedemnastu inkarnacji, żeby odkryć tę prostą prawdę? — odparł Jama. — Nic dziwnego, że wciąż tkwisz w tym ciele.

      — Nie — zapewniła małpa, której imię brzmiało Tak. — Mój upadek, choć mniej spektakularny od twojego, także związany był z elementem osobistej niechęci ze strony…

      — Dosyć! — rzucił Jama i odwrócił się do niego plecami.

      Tak uświadomił sobie, że zapewne poruszył bolesną kwestię. Szukając innego tematu rozmowy, podszedł do okna, wskoczył na szeroki parapet i spojrzał w górę.

      — Widzę szczelinę w powłoce chmur, na zachodzie — oznajmił.

      Jama podszedł, spojrzał we wskazanym kierunku, zmarszczył czoło i przytaknął.

      — Istotnie — przyznał. — Zostań tutaj i melduj.

      Wrócił do rzędu instrumentów.

      Lotos nad ich głowami przerwał swe obroty, po czym skierował się ku plamie czystego nieba.

      — Doskonale — stwierdził Jama. — Wreszcie coś.

      Przesunął dłoń nad osobny panel sterowniczy, przerzucił serię przełączników i ustawił dwa pokrętła.

      — Chmury znów się zbierają! — zawołał Tak.

      — To już bez znaczenia. Mamy naszą rybę na haczyku. Już nadchodzi, z Nirwany do lotosu.

      Znowu zahuczał grom, a krople deszczu zabębniły o lotos niczym grad. Węże błękitnych błyskawic owijały się z sykiem wokół górskich szczytów.

      Jama zamknął ostatni obwód.

      — Jak sądzisz, jak przyjmie to, że znowu będzie nosił ciało?