się zbliżyli, kilku zdyscyplinowanych, niewzruszonych dotąd mnichów wydało krótkie okrzyki. Tak obejrzał się na kobietę, którą prowadził, i odstąpił o krok. Oddech uwiązł mu w gardle.
Nie była już pulchną, niską matroną, z którą rozmawiał. Znowu stał u boku Nocy nieśmiertelnej, o której napisano: „Bogini, strojna klejnotami, napełnia przestrzeń, nieśmiertelna, zalewa góry i doliny, poświatą gwiazd ciemności razi”.
Spoglądał tylko przez chwilę, po czym osłonił oczy. Wciąż miała na sobie ślady swego dalekiego Aspektu.
— Bogini… — zaczął.
— Podejdźmy do śpiącego — nakazała. — Budzi się.
Zbliżyli się do łoża.
Potem — by kiedyś przedstawiano je na freskach u krańców niezliczonych korytarzy, rzeźbiono na murach świątyń i malowano na sklepieniach licznych pałaców — nastąpiło przebudzenie tego, który znany był pod wieloma imionami — jako Mahasamatman, Kalkin, Mandżusri, Siddhartha, Tathagata, Poskromiciel, Maitreja, Oświecony, Budda i Sam. Po jego lewej stronie stała bogini Nocy, po prawej stanął Śmierć. Tak, małpa, przykucnął u stóp łoża jako wieczny komentarz do współistnienia pierwiastka tego, co zwierzęce, z tym, co boskie.
Nosił zwyczajne, smagłe ciało średniego wzrostu i wieku. Rysy miał regularne i dość pospolite; kiedy otworzył oczy, były ciemne.
— Bądź pozdrowiony, Panie Światła!
To Ratri wymówiła te słowa.
Oczy leżącego zamrugały. Wzrok pozostał zamglony. W komorze nic się nie poruszało.
— Witaj, Mahasamatmanie… Buddo! — rzekł Jama.
Oczy patrzyły przed siebie, niewidzące.
— Cześć, Sam — powiedział Tak.
Czoło zmarszczyło się lekko, oczy spojrzały w bok, na Taka, potem przesunęły się ku pozostałym.
— Gdzie…? — zapytał szeptem przybysz.
— W moim klasztorze — odparła Ratri.
Obojętnie patrzył na jej piękno.
A potem zamknął oczy i zacisnął powieki. Grymas bólu zmienił jego usta w łuk, a zęby w strzały.
— Czy w istocie jesteś tym, którego imionami cię powitaliśmy? — spytał Jama.
Nie odpowiedział.
— Czy jesteś tym, który powstrzymał armię Nieba na brzegach Vedry?
Wargi się rozluźniły.
— Czy jesteś tym, który kochał boginię Śmierci?
Oczy zamigotały. Po wargach przemknął lekki uśmiech.
— To on — stwierdził Jama. I dodał: — Kim jesteś, człowieku?
— Ja? Jestem niczym — odparł leżący. — Może liściem pochwyconym w wirze. Piórkiem na wietrze…
— To niedobrze. Gdyż dość jest w świecie liści i piór, żebym nie musiał tak długą pracą powiększać ich liczby. Chciałem człowieka. Takiego, który zdoła podjąć wojnę przerwaną jego nieobecnością. Człowieka o wielkiej mocy, który za jej sprawą przeciwstawi się woli bogów. Myślałem, że może ty nim jesteś.
— Jestem… — Znów spojrzał z ukosa. — Sam. Jestem Samem. Kiedyś… dawno temu… rzeczywiście walczyłem, prawda? Wiele razy…
— Byłeś Wielkodusznym Samem, Buddą. Pamiętasz?
— Może byłem…
W jego oczach z wolna rozpalał się płomień.
— Tak — powiedział wreszcie. — Tak, byłem. Najpokorniejszym z dumnych, najdumniejszym z pokornych. Walczyłem. Przez jakiś czas nauczałem Drogi. Walczyłem znowu, znowu nauczałem, próbowałem polityki, magii, trucizny… Wydałem bitwę tak straszną, że samo słonce odwróciło twarz od rzezi: z ludźmi i bogami, ze zwierzętami i demonami, z duchami ziemi i powietrza, ognia i wody, jazczurami i końmi, mieczami i rydwanami…
— I przegrałeś — dokończył Jama.
— Tak, rzeczywiście. Ale daliśmy im niezły pokaz, co? Ty, boże Śmierci, powoziłeś moim rydwanem. Wszystko teraz do mnie wraca. Schwytali nas, a Władcy Karmy mieli być naszymi sędziami. Wymknąłeś się im przez wolę śmierci Drogą Czarnego Koła. Ja nie zdołałem.
— To prawda. Twoja przeszłość odkryła się przed nimi. Zostałeś osądzony. — Jama spojrzał na mnichów, którzy z pochylonymi głowami siedzieli teraz na podłodze. Zniżył głos. — Gdyby kazali ci umrzeć prawdziwą śmiercią, zrobiliby z ciebie męczennika. Gdyby pozwolili ci chodzić po świecie w dowolnej postaci, zostawiliby drzwi otwarte dla twego powrotu. Tak samo więc, jak ty ukradłeś swoje nauki Gottamie innego miejsca i czasu, tak i oni skradli opowieść o końcu dni tamtego pośród ludzi. Zostałeś uznany za godnego Nirwany. Twój atman przeniesiono nie do innego ciała, ale do wielkiej chmury magnetycznej, która okrąża tę planetę. To było pięćdziesiąt lat temu. Oficjalnie jesteś teraz awatarem Wisznu, którego nauki zostały błędnie zinterpretowane przez niektórych co bardziej gorliwych wyznawców. A osobiście istniałeś nadal jedynie w postaci samopodtrzymującej się fali, którą udało mi się schwytać.
Sam zamknął oczy.
— I ośmieliłeś się sprowadzić mnie z powrotem?
— W samej rzeczy.
— Przez cały czas byłem świadomy swojego stanu.
— Podejrzewałem to.
Otworzył oczy; płonęły.
— I śmiałeś wyrwać mnie z czegoś takiego?
— Tak.
Sam spuścił głowę.
— Słusznie nazywany jesteś bogiem Śmierci, Jamo-Dharmo. Odebrałeś mi doprawdy niezwykłe przeżycie. Na czarnej skale swej woli rozbiłeś coś, co przekracza wszelkie zrozumienie i doczesny splendor. Dlaczego nie mogłeś mnie zostawić w spokoju na morzu istnienia?
— Ponieważ świat potrzebuje twojej pokory, twojej pobożności, twoich wspaniałych nauk i twoich makiawelicznych spisków.
— Jestem stary, Jamo — rzekł. — Tak stary, jak człowiek w tym świecie. Wiesz, że byłem jednym z Pierwszych. Jednym z tych, którzy przybyli tutaj, by budować i zasiedlać. Wszyscy inni już nie żyją… albo zostali bogami: dei ex machini… I ja miałem taką szansę, ale wypuściłem ją z dłoni. Wiele razy. Nigdy nie chciałem zostać bogiem, Jamo. Nie naprawdę. Dopiero później, dopiero kiedy zobaczyłem, co robią, zacząłem gromadzić przy sobie całą moc, jaka była mi dostępna. Ale było już za późno. Stali się zbyt silni. Teraz chcę tylko zasnąć snem wieków, raz jeszcze doznać Wielkiego Spoczynku, wiecznej rozkoszy, usłyszeć pieśni gwiazd śpiewających na brzegach ogromnego morza.
Ratri pochyliła się i spojrzała mu w oczy.
— Potrzebujemy cię, Sam.
— Wiem, wiem — odparł. — Wiecznie realizuje się stare przysłowie: macie pracowitego konia, więc czemu nie pogonić go jeszcze z milę?
Ale uśmiechał się, gdy to mówił, a ona ucałowała go w czoło.
Tak skoczył w górę i zaczął podskakiwać na łożu.
— Ludzkość się raduje — zauważył Budda.
Jama podał mu szatę, a Ratri