Po chwili rozległo się wycie wściekłości. A potem znowu błyski i znowu grzmot.
Obok skalnego kła zakołysał się kolejny ognisty wir.
Tak leżał nieruchomo przez jakieś pięć minut. A potem zaczęło się od nowa: wycie, a po nim trzy jasne błyski i grzmot.
Teraz było już siedem kolumn ognia.
Czy ośmieli się podejść, ominąć te zjawiska, spojrzeć na szczyt skalnego kła z przeciwnej strony?
A jeśli to zrobi i jeśli — jak przeczuwał — Sam miał z tym jakiś związek, co poradzi, skoro nawet Oświecony nie potrafi zapanować nad sytuacją?
Nie znalazł odpowiedzi, ale zdał sobie sprawę, że posuwa się do przodu, zgięty nisko w mokrej trawie, mocno pochylanej wiatrem w lewą stronę.
Był w połowie drogi do celu, kiedy wszystko się powtórzyło i teraz aż dziesięć tych obiektów strzelało w niebo, czerwonych, złotych i żółtych; odchylały się i powracały, odchylały i powracały, jak gdyby ich podstawy umocowane były do ziemi.
Skulił się, mokry i drżący; ocenił swą odwagę i przekonał się, jak bardzo jest mała. Ale mimo to szedł dalej, aż zrównał się z tajemniczym miejscem, a potem je minął.
Za skałą się wyprostował; stał teraz między głazami. Wdzięczny za tę osłonę, chroniącą także przed obserwacją z dołu, posuwał się ostrożnie dalej, ani na chwilę nie odrywając spojrzenia od skalnego kła.
Widział teraz, że jest on częściowo pusty — u podstawy dostrzegł suchą, płytką grotę, a w niej dwie klęczące postacie. Świątobliwi mężowie pogrążeni w modlitwie? — zastanawiał się.
A potem znów to się stało. Na kamienie runęły najbardziej przerażające błyski, jakie w życiu oglądał — niejeden raz i nie przez chwilę tylko. Było tak, jakby bestia z płomiennym językiem lizała uparcie skałę, warcząc przy tym głośno, przez czwartą część minuty.
Kiedy Tak otworzył oczy, naliczył dwadzieścia gorejących wież.
Jeden ze świątobliwych mężów pochylił się i skinął ręką. Drugi się roześmiał. Dźwięk dotarł aż do miejsca, gdzie leżał Tak. A potem padły słowa:
— Oczy węża! Teraz ja!
— Jaka jest liczba? — zapytał drugi i Tak wiedział, że to głos Sama Wielkodusznego.
— Podwójna albo żadna! — huknął jego towarzysz, pochylił się naprzód, zakołysał i powtórzył gest Sama.
— Nina ze Srinagina! — zawołał śpiewnie, pochylił się, zakołysał i ponownie wykonał ten sam gest.
— Święta siódemka — rzucił cicho Sam.
Ten drugi zawył.
Tak zamknął oczy i zatkał uszy, przewidując, co nastąpi po takim wyciu.
Nie pomylił się.
Kiedy błyski i huk ustały, spojrzał w dół na niezwykle rozjaśnioną scenę. Nie trudził się nawet liczeniem. Było oczywiste, że czterdzieści płomiennych obiektów wisi nad ziemią, rzucając swój niesamowity blask; ich liczba się podwoiła.
Rytuał trwał nadal. Żelazny pierścień jarzył się na lewej dłoni Buddy własnym światłem, bladym i zielonkawym.
Tak znów usłyszał słowa:
— Podwójna albo żadna.
Na co Budda odpowiedział ponownie:
— Święta siódemka!
Tym razem miał wrażenie, że całe zbocze rozpadnie mu się pod stopami. Sądził, że jasność to powidok na siatkówce zamkniętego oka. Mylił się.
Kiedy uniósł powieki, ujrzał armię rozkołysanych błyskawic. Ich światłość wbijała się w mózg; osłonił oczy, by popatrzeć w dół.
— I jak, Raltariki? — zapytał Sam; jasne, szmaragdowe światło otaczało jego lewą dłoń.
— Jeszcze jeden raz, Siddhartho. Podwójna albo nic.
Deszcz ustał nieco. W zielonym blasku hufca na wzgórzu Tak zobaczył, że ten zwany Raltariki ma głowę bawołu i drugą parę rąk.
Zadrżał.
Zasłonił oczy i uszy, zacisnął zęby. Czekał.
Po pewnym czasie to nastąpiło. Ryk i błyski trwały bez końca, aż stracił przytomność.
Kiedy odzyskał zmysły, pomiędzy nim a osłaniającą go skałą była już tylko szarość i delikatny deszcz. U podstawy kamienia siedziała samotna postać; nie nosiła rogów i miała tylko dwie ręce.
Tak nie poruszył się. Czekał.
* * *
— To jest repelent demonów — rzekł Jama, wręczając mu aerozol. — Sugeruję, żebyś w przyszłości smarował się nim dokładnie, jeśli zamierzasz oddalać się od klasztoru. Myślałem, że ten region wolny jest od rakszasów, w przeciwnym razie dałbym ci go wcześniej.
Tak przyjął pojemnik i postawił przed sobą na stole.
Siedzieli przy lekkim posiłku w pokojach Jamy, który opierał się wygodnie, trzymając w lewej ręce kielich sprowadzanego dla Buddy wina, w prawej — na wpół opróżnioną karafkę.
— A więc ten o imieniu Raltariki jest demonem? — zapytał Tak.
— Tak… i nie — odparł Jama. — Jeśli przez określenie „demon” rozumiesz złośliwą, nadprzyrodzoną istotę, posiadającą wielką moc, długowieczną i zdolną czasowo przyjmować praktycznie dowolną formę, odpowiedź brzmi: nie. To powszechnie przyjęta definicja, jest jednak nieprawdziwa w jednym aspekcie.
— Och? A jakimże to?
— Nie jest istotą nadprzyrodzoną.
— Ale jest wszystkim pozostałym?
— Tak.
— Zatem nie rozumiem, jaka to różnica, nadprzyrodzony czy nie, skoro jest złośliwy, posiada wielką moc, długo żyje i ma zdolność zmiany kształtu wedle woli.
— Ależ to bardzo istotna różnica. To różnica między nieznanym i niepoznawalnym, między nauką i fantazją. To kwestia istoty rzeczy. Niech cztery punkty kompasu będą logiką, wiedzą, mądrością i nieznanym. Niektórzy biją pokłony w tym ostatnim kierunku. Inni ruszają, by go badać. Chylić czoła przed nim, to tracić z oczu pozostałe trzy. Mogę ulec nieznanemu, ale nigdy niepoznawalnemu. Człowiek, który kłania się przed nieznanym, jest albo świętym, albo głupcem. Niepotrzebny mi żaden z nich.
Tak wzruszył ramionami i pociągnął łyk wina.
— Ale co z demonami?
— Są poznawalne. Przez wiele lat prowadziłem z nimi doświadczenia. Byłem jednym z Czworga, którzy zstąpili do Studni Piekieł, jeśli pamiętasz, po tym, jak Taraka uciekł panu Agni w Palamaidsu. Czyż nie jesteś Takiem z Archiwów?
— Byłem nim.
— Czytałeś więc sprawozdania z pierwszych opisanych kontaktów z rakszasami?
— Czytałem raporty z dni ich spętania…
— Wiesz zatem, że to rodowici mieszkańcy tego świata, że byli tu obecni przed przybyciem człowieka z utraconej Urath.
— Tak.
— Są to istoty zbudowane raczej z energii niż materii.