Roger Zelazny

Pan Światła


Скачать книгу

Przybrały formy jego koszmarów, by go prześladować. Dlatego właśnie trzeba je było pokonać i spętać głęboko pod Ratnagaris. Nie zdołaliśmy zniszczyć wszystkich. Nie mogliśmy pozwolić, by wciąż podejmowały próby zdobycia maszyn inkarnacyjnych i ciał ludzi. Zostały więc schwytane i zamknięte w wielkich butelkach magnetycznych.

      — Ale Sam wiele uwolnił, by spełniały jego rozkazy — przypomniał Tak.

      — To prawda. Zawarł koszmarny pakt i dotrzymał go, więc pewna ich liczba nadal krąży po świecie. Ze wszystkich ludzi chyba tylko dla Siddharthy żywią respekt. A ze wszystkimi bez wyjątku dzielą jedną słabość.

      — To znaczy?

      — Uwielbiają hazard… Podejmą rozgrywkę o dowolne stawki, a wynikające stąd długi to jedyne, co traktują honorowo. Tak być musi, inaczej straciłyby zaufanie innych graczy i pozbyły się swej być może jedynej przyjemności. A że ich moc jest wielka, nawet książęta siadają z nimi do gry w nadziei, że zyskają ich usługi. W ten sposób tracono królestwa…

      — Jeśli według ciebie Sam toczył z Raltarikim jedną z tych starożytnych gier, to jaka mogła być stawka? — spytał Tak.

      Jama dopił wino i ponownie napełnił kielich.

      — Sam jest głupcem. Nie… Jest graczem. To duża różnica. Rakszasowie kontrolują niższe istoty energetyczne. Sam, poprzez ten pierścień, który nosi, ma teraz na swoje rozkazy gwardię żywiołów ognia, które wygrał od Raltarikiego. To śmiertelnie groźne i bezmyślne istoty… a każda z nich ma moc pioruna.

      Tak dopił wino.

      — Ale co w tej rozgrywce postawił Sam?

      Jama westchnął.

      — Całą moją pracę, wszystkie nasze wysiłki z ostatniego półwiecza.

      — Chcesz powiedzieć: swoje ciało?

      Jama przytaknął.

      — Ludzkie ciało to najwyższa wygrana, jaką można zaoferować demonowi.

      — Dlaczego Sam miałby zaryzykować coś takiego?

      Jama patrzył na Taka niewidzącym wzrokiem.

      — To chyba był jedyny sposób, by przywołać chęć życia, by na nowo związać się ze swą misją: musiał znaleźć się w niebezpieczeństwie, z każdym rzutem kości narażając swoje istnienie.

      Tak nalał sobie jeszcze wina i wypił jednym haustem.

      — To jest dla mnie niepoznawalne — oświadczył.

      Jama pokręcił głową.

      — Tylko nieznane — zapewnił. — Sam nie jest do końca świętym ani też głupcem… Ale prawie — uznał po chwili.

      Tej nocy spryskał repelentem demonów cały klasztor.

      Następnego ranka przybył do klasztoru niewysoki człowiek i usiadł przy frontowym wejściu. U swych stóp postawił żebraczą miseczkę. Nosił jednoczęściową szatę z szorstkiej, brązowej tkaniny, sięgającą mu do kostek. Czarna opaska zakrywała lewe oko. Resztki włosów na głowie były ciemne i bardzo długie. Ostry nos, cofnięty podbródek, wysoko osadzone i płaskie uszy nadawały jego twarzy podobieństwo do lisa. Skórę miał ogorzałą i ściągniętą. Jedyne zielone oko zdawało się w ogóle nie mrugać.

      Siedział tak może ze dwadzieścia minut, nim zauważył go któryś z mnichów Sama i wspomniał o tym jednemu z czarno odzianych członków zakonu Ratri. Ten mnich z kolei odszukał kapłana i przekazał mu wiadomość. Kapłan, pragnąc zrobić wrażenie na bogini cnotami jej wyznawców, kazał sprowadzić żebraka, nakarmić, ofiarować mu nowe szaty i celę, w której mógłby sypiać przez czas, jaki zechciałby pozostać w klasztorze.

      Żebrak z grzecznością bramina podziękował za poczęstunek, jednak odmówił spożycia czegokolwiek poza chlebem i owocami. Przyjął także ciemny habit zakonu Ratri, odrzucając swój brudny łachman. Potem obejrzał celę i czystą matę do spania, jaką mu przygotowano.

      — Dzięki ci, szlachetny kapłanie — powiedział głosem głębokim, dźwięcznym i zadziwiająco mocnym jak na kogoś takiego. — Dziękuję i modlę się, by twoja bogini uśmiechnęła się do ciebie za dobroć i miłosierdzie, jakie okazujesz w jej imieniu.

      Słysząc to, kapłan sam się uśmiechnął; wciąż miał nadzieję, że może Ratri przejdzie akurat korytarzem, by dostrzec tę dobroć i miłosierdzie okazywane w jej imieniu. Niestety, nie pojawiła się. Niewielu z zakonu miało okazję ją widzieć, nawet tej nocy, kiedy przybrała swe moce i chodziła pomiędzy nimi. Gdyż tylko ci w szafranowych szatach byli obecni przy przebudzeniu Sama i znali jego tożsamość. Ratri zwykle spacerowała po klasztorze, gdy jej wyznawcy byli pogrążeni w modlitwach albo kiedy już udali się na wieczorny spoczynek. Sypiała na ogół w dzień; kiedy pojawiała się w zasięgu ich wzroku, była szczelnie owinięta płaszczem. Swoje polecenia i życzenia przekazywała bezpośrednio Gandhiji, przywódcy zakonu, który miał dziewięćdziesiąt trzy lata w tym cyklu i był na wpół ślepy.

      W rezultacie zarówno jej mnisi, jak i ci w szafranowych szatach zastanawiali się nad jej wyglądem i szukali uznania w jej oczach. Mówiono, że jej błogosławieństwo zapewnia reinkarnację jako bramin. Tylko Gandhiji się tym nie przejmował, wybrał bowiem drogę prawdziwej śmierci.

      Ponieważ nie pojawiła się w korytarzu, kiedy tam stali, kapłan przedłużał rozmowę.

      — Jestem Balarma — oznajmił. — Czy wolno mi spytać o twe imię, szlachetny panie, i o cel twej drogi?

      — Nazywam się Aram — odparł żebrak. — Przyjąłem dziesięcioletnie śluby ubóstwa i siedmioletnie milczenia. Na szczęście owe siedem lat już minęło, mogę więc mówić, by dziękować moim dobroczyńcom i odpowiadać na ich pytania. Zmierzam w stronę gór, by tam znaleźć sobie jaskinię, modlić się w niej i medytować. Mogę też przyjąć waszą gościnność na kilka dni, zanim wyruszę w dalszą drogę.

      — Doprawdy — rzekł Balarma. — Winniśmy być zaszczyceni, że święty mąż pobłogosławił swoją obecnością nasz klasztor. Witaj więc. Jeśli życzysz sobie czegokolwiek, co mogłoby pomóc ci na twej ścieżce, a my będziemy w stanie to zapewnić, powiedz nam tylko.

      Aram przeszył go spojrzeniem nieruchomego zielonego oka.

      — Mnich, który pierwszy mnie zauważył — powiedział — nie nosił szat waszego zakonu. — Dotknął ciemnego habitu. — Zamiast tego, jak mi się zdawało, moje słabe oko dostrzegło inną barwę.

      — Istotnie — przyznał Balarma. — Schronili się u nas bowiem wyznawcy Buddy, by odpocząć w swej wędrówce.

      — To naprawdę ciekawe. Chciałbym z nimi porozmawiać i dowiedzieć się czegoś więcej o ich Drodze.

      — Powinieneś mieć dość okazji, jeśli zechcesz pozostać u nas przez jakiś czas.

      — Tak więc uczynię. Jak długo tu będą?

      — Tego nie wiem.

      Aram skinął głową.

      — Kiedy mogę z nimi porozmawiać?

      — Tego wieczoru na godzinę wszyscy mnisi gromadzą się w jednym miejscu i mogą mówić swobodnie, oprócz tych, którzy przyjęli śluby milczenia.

      — A zatem pozostały czas spędzę na modlitwie — oświadczył Aram. — Dziękuję.

      Obaj skłonili się lekko i Aram wszedł do swojej celi.

      * * *

      Wieczorem Aram wziął udział w spotkaniu mnichów.